53-letni mężczyzna pakuje do torby obrzynek i nóż. Spokojnie wychodzi z domu. W drodze kłania się sąsiadom i zmierza w kierunku biblioteki. Tam, podchodząc do młodej kobiety, strzela do niej na ulicy trzykrotnie - dwa razy w głowę i raz w tułów. Następnie zadaje jej kilkanaście ciosów nożem. Na pomoc śmiertelnie rannej posłance do Izby Gmin wybiega jej asystentka. Ostatkiem sił Jo Cox błaga ją, żeby nie ryzykowała życiem. Kilkanaście minut poniżej umiera w karetce w drodze do szpitala. Jej mąż zostaje wdowcem, dzieci sierotami. Naród jest w szoku.

REKLAMA

Ta zbrodnia wydarzyła się w Wielkiej Brytanii na tydzień przed czerwonym referendum, które zadecydowało o Brexicie. Ale mogło do niej dojść wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną. Jo Cox była zwolenniczką członkostwa w Unii Europejskiej - zwykłej idei. Thomas Mair był wrogiem wszystkiego. Trochę samotnik, ale spokojny - twierdzili znajomi - taką cieszył się opinią. Prowadzący dochodzenie policjanci znaleźli w jego domu broń, nazistowską literaturę i książki o supremacji białego człowieka. Gdy nie czytał, szukał w internecie odpowiedzi na jedno pytanie: jak zabić?

Mikrofala emocji

Nikt nie mógł przewidzieć, że ten bezrobotny ogrodnik zaatakuje 41-letnią posłankę, której wróżono długą i owocna karierę w Izbie Gmin. Przygotowywał się do tego za zamkniętymi drzwiami domu - trudno zaglądać komuś przez zasłonięte okna. Ale na narodowej scenie, od miesięcy nikt już nie zachował żadnych pozorów. Tam rozgrywał się oczywisty dramat. Śledząc jego fabułę i aktorów, można się było spodziewać najgorszego. Igrzyska nienawiści, w jakich pogrążyła Wielką Brytanię przedreferendalna kampania, doprowadzały kraj do temperatury wrzenia. Człowiek stawał się dla drugiego wilkiem. Nic dziwnego, że tego feralnego poranka zagotowało się w głowie Tohmasa Maira.

Z przyzwoleniem

Po śmierci Jo Cox przerwano na moment agitację. Ucichły wiece i spotkania. Politycy z obu stron barykady z trudem odzyskiwali środek ciężkości. Łączył ich szok. Potem ponownie ruszyli do boju. Choć była to ważna cezura, zabójstwo labourzystowskiej deputowanej nie wpłynęło na wynik referendum. Zwyciężyli ludzie, którzy domagając się wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, gotowi byli podsycać antyimigranckie nastroje. Pamiętam atmosferę tamtych dni: deptanie politycznej poprawności w przekonaniu, że wynik referendum daje moralne prawo, by otwarcie stać się rasistami i ziać ksenofobią. Doszło nawet do kilku antypolskich incydentów.

To cud, że tylko w jednym mieście na północy Anglii szalone słowo stało się ciałem i odebrało drugiemu człowiekowi życie. Dziś sprawca tej tragedii, Thomas Mair, skazany został na dożywocie. Z uwagi na ciężar gatunkowy przewinienia będzie musiał odsiedzieć w całości ten wyrok. Po 25 latach za kratkami tylko interwencja na szczeblu ministerialnym skróci mu karę.

Rak kołem się toczy

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Od miesięcy na scenie naszego wspólnego teatru rozgrywa się globalny dramat. Coraz częściej słychać podobne głosy, jakie kilkadziesiąt lat temu zakładały na ryj brunatne tuby i szczuły ludzi na ulicach Berlina. Nadęty balon narodowej dumy rozparł klatki piersiowe, które jeszcze niedawno cierpiały pod jarzmem komunizmu. Poczuliśmy się wielcy. Za Atlantykiem, rasiści w geście Adolfa Hitlera wychwalają białego człowieka i nikt nie reaguje. To dzieje się na naszych oczach! - tych przyklejonych do ekranu telewizorów i tych przecieranych ze zdumienia na ulicy.

W mojej ojczyźnie, która jest największym cmentarzyskiem świata, spalono niedawno kukłę Żyda. Kilka miesięcy później, w tym samym miejscu, szalony ksiądz zawracał Odrę kijem antysemityzmu. Idą święta, a potrzebujący dostaną od nas w prezencie koronę z drutu kolczastego. I wiadomo, że nie będzie dla nich schronienia... ani w Aleppo, ani w Betlejem, ani gdzie indziej.

Dobro nad złem

Thomas Mair tylko raz zabrał głos podczas rozprawy. Na samym początku, życząc "śmierci zdrajcom, a Wielkiej Brytanii wolności" - wszak więzi ją Bruksela. Wcześniej, mordując Jo Cox, wykrzykiwał na ulicy nacjonalistyczne hasła. Wiedział, że jego los jest przesądzony. Dlatego zrezygnował w sądzie z obrony. Przegrał z kretesem nie tylko resztę swego życia. Stał się bankrutem ideologii, która nakazała mu zabić. W co głęboko wierzę, postawił tym samym pierwszy krok, w jej własnym imieniu, do jej własnego bankructwa.

Paradoksalnie, zwycięzcą tego pojedynku został Brendon Cox, mąż zamordowanej posłanki. "Mam nadzieję, że mój kraj odrobi tę lekcję" - powiedział po ogłoszeniu wyroku - "...że śmierć Jo będzie miała znaczenie. Niech politycy, dziennikarze i ludzie, którzy chcą nas podzielić, zderzą się z niezwyciężona ścianą tolerancji, którą budowała moja żona. Tak, byśmy poczuli, że więcej nas łączy niż dzieli".


Upiorny taniec

Zabójca Jo Cox zgnije w więzieniu, a jego zbrodnia jeszcze przez długie lata wywoływać będzie narodowe torsje. Wielka Brytania nie jest samotna w szaleństwie Brexitu - wystarczy spojrzeć za Atlantyk i na kontynentalną, rozhuśtaną Europę. Oby ślepy brak tolerancji nie składał w przyszłości w ofierze młodych matek, mężów i dzieci. Niech zew nienawiści ocali wnuków i wnuczki, babcie i dziadków i wszystkich nas jeszcze nienarodzonych. Czas zdać sobie sprawę, że z zapalniczką w dłoni tańczymy na globusie, jak na wielkiej beczce z prochem. A przecież nie zawsze wybuch musi spowodować wydany z premedytacją rozkaz. Czasami wystarczy się potknąć.