Im bliżej nieba, tym Ziemia bardziej przypomina księżyc. Mgła w Lanckoronie jest takim krajobrazem. Znajomy teren nagle zmienia się w obcy. Z trudem stawiam kroki, by nie nabić sobie guza. Ja - łazik, na powierzchni srebrnego globu. Wstrzymuję oddech. Nie ze strachu przed powietrzem zmieszanym z mlekiem, lecz w nadziei, że jeszcze bardziej zakręci mi się w głowie. Mgła nie zabija. Wiem, że się nie uduszę. Chce ją natomiast wchłonąć obiektywem. Najpierw na oślepioną światłem matrycę, a potem głębiej, w siebie. Ten zamglony stan świadomości, jest dla mnie zjawiskiem zupełnie nowym.
Fotograf i przestrzeń tworzą system naczyń połączonych. To trochę złodziejska relacja, bo podnosząc aparat do oka, kradniemy z otoczenia pojedyncze obrazy. W filmie pt. "Życie", zostawiamy dziury. Oprawimy je w ramkach, chronimy w albumach lub na przeróżnych, cyfrowych nośnikach. Ale by dokonać grabieży, przez ułamek sekundy fotograf musi złączyć krwiobieg z otoczeniem. Gdy uczciwie traktujemy temat, po transfuzji, w zaklętym obrazie, pojawi się również nasz wewnętrzny krajobraz - wzloty i upadki, karbowany bruk i skóra. Pojawi się napięcie, które czujemy.
Mgła w Lanckoronie wymiata ludzi z ulic. Wtłacza ich do domów, robiąc miejsce samotnikowi z aparatem. Lubię robić zdjęcia w przestrzeni, gdzie nic nie widać. Może dlatego, naciskając migawkę aparatu, mrużę oboje oczu. Lepiej wówczas zapamiętuję moment, w którym zapłodnione zostaje zdjęcie. To właściwe słowo, bo zdjęcie przychodzi na świat znacznie później: w mokrej ciemni, lub na ekranie komputera. Wychowujemy je starannie, nadając mu własną, dojrzałą pieczęć. Jeśli przyświecały nam właściwe intencje, odbiorca pozna, z jakiej pochodzi stajni - kto był jego ojcem, a kto matką. Powinien też rozszyfrować, czy był to związek z miłości, czy może z rozsądku.
Tyle razy wcześniej odwiedzałem tę wioskę, ale jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Jakby w ślubnej sukience wychodziła za mąż za barczystą, lanckorońską górę. Czułem się zaproszony, ale nie musiałem przynosić prezentów. Tego mlecznego dnia to Lanckorona sypnęła nimi hojnie. Wystarczyło rozłożyć sieć aparatu. Nazywam to fotografowaniem bez przynęty - większość kadrów zostaje za burtą, by na haczyku mogły lądować tylko wymiarowe okazy.
Tak łowiąc, cofnąłem się o 150 lat. Mniej więcej do chwili, gdy w jednej z jej drewnianych chat, przychodziła na świat moja prababka. Zawsze to czuję, gdy osie czasu i przestrzeni krzyżują się w bardzo osobistym miejscu. Tak jest w Lanckoronie. W ten metafizyczny poranek z trudem utrzymywałem się ziemi. Pięćset metrów nad poziomem morza, człowiek czuje się lżejszy. To jeszcze nie Księżyc, ale można skosztować kosmosu.
W zdjęciach wioski we mgle, zdecydowanie więcej jest mgły, a mniej wioski. Dlatego podczas obróbki, z kadrów trzeba upuścić powietrza. Rozrzedzić atmosferę na tyle, by w bieli zaczęły rodzić się kształty. To od nas zależy, na ile Lanckorony zostanie ukryciu, a jaka jej część uchyli rąbka tajemnicy. Lubię tę zabawę. Kiedyś stosowałem ją w ciemni, teraz sprawia mi przyjemność na ekranie komputera. Odmienne rytuały, ale rezultat podobny. Nieważna jest droga, ważne dochodzenie do celu. I tylko zapach zdjęcia z drukarki jest inny. Obraz ten sam. Te same towarzyszą jego narodzinom emocje.
Przy okazji pozwolę sobie na mały apel. Nie wierzcie prorokom, którzy nauczają o wyższości analogowej fotografii nad jej młodszą, cyfrową siostrą. Nie dajcie wiary tym, którzy zaklinają, że jest odwrotnie. To tak, jakby podczas operacji na otwartym sercu, spierać się o to, co lepsze - skalpel czy laser. By uniknąć patosu, powiem krótko - narzędzie nie ma większego znaczenia. Ważne, by zabieg się udał i by serce zabiło mocniej.
Namawiam zatem do fotografowania tematów znajomych. To wyzwanie najwyższej próby. Coraz mniej na świecie jest bowiem miejsc, gdzie fotografia przynosi nam wiedzę. Fotograf był już prawie wszędzie i prawie wszystko utrwalił w kadrze. Zdjęcia stały się dowodem rzeczowym. Wierzymy, że świat istnieje, bo ktoś wcześniej go sfotografował. Ten paradoks skłania nas do patrzenia inaczej - bliżej niż dalej. Pragniemy narzucenia tajemnicy sytuacjom, w których kiedyś istniała, a z których wiedza wypędziła ją na zawsze. Dlatego odkrywając inne światło pod latarnią, lub barierę w tym, co znamy na wylot, otrzymujemy dar poznania, nie tylko fotograficznego.
Ogarnięcie tej inności aparatem, może sprawić, że robienie zdjęć nigdy się nam znudzi. Jeśli odkryjemy tajemnicę w codzienności, fotograficznie staniemy poza czasem. Z kolei geograficznie, w samym środku wszechświata.