Po raz pierwszy od początku XX stulecia brytyjski parlament odebrał władzę rządowi. Jutro w Izbie Gmin odbędzie się seria istotnych glosowań związanych z brexitem. Zaproponują je posłowie. Ten rokosz potrwa tylko jeden dzień, ale może być istotny dla dalszych losów Wielkiej Brytanii.
To misterna gra w szachy. W zależności od tego, w jakich barwach grają parlamentarzyści, nagrodą może być dla nich realizacja brexitu, jego odroczenie, a nawet całkowita kasacja. Petycja opowiadająca się za tą ostatnią opcją zgromadziła już prawie 6 milionów podpisów. Premier Theresa May, nie będąc w stanie przeforsować własnego projektu porozumienia z Brukselą, przypomina królową, która nie ma na szachownicy żadnego ruchu. To sytuacja dla rządu patowa. Jeśli jedno z debatowanych jutro alternatywnych rozstrzygnięć brexitu zdobędzie poparcie większości Izby Gmin, stanie się automatycznie dla rządu drogowskazem. Problem w tym, że Theresa May nie musi go zauważyć, a jeśli wskazywać będzie nieosiągalny kierunek - tzw. gruszki na wierzbie - Unia Europejska również przymknie oczy.
Łącznie pod głosowanie poddanych zostanie siedem alternatywnych opcji - najważniejsze to: twardy brexit, czyli bezumowne opuszczenie Unii Europejskiej. Za nim opowiadają się twardogłowi eurosceptycy po obu stronach partyjnych podziałów. Ten scenariusz Izba Gmin już raz odrzuciła, więc już teraz można go wykluczyć. Drugą opcją będzie propozycja zorganizowania drugiego referendum. Jest preferencyjnym rozwiązaniem Partii Pracy, ale tylko w przypadku wyczerpania innych możliwości. Tą inną jest opcja trzecia - pozostania Wielkiej Brytanii w unii celnej i wspólnym rynku. Ta ewentualność ma największe szanse powodzenia. Rozwiązałaby bowiem problem fizycznej granicy, jaka po brexicie musiałby przecinać Irlandię w przypadku braku zawiązania nowych relacji handlowych z Unią - to największa kość niezgody w parlamencie. Oznaczałoby to jednak zrezygnowanie z trzech ważnych obietnic brexitu - zawierania samodzielnych umów handlowych, całkowitego uzależnienia się od jurysdykcji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, a co najistotniejsze, Wielka Brytania nie mogłaby realizować własnej polityki imigracyjnej. Im bliżej wspólnego rynku, tym bardziej jej granice musiałby pozostać otwarte dla obywateli Unii Europejskiej. Dla wielu byłoby to zdradą zasadniczej obietnicy referendum.
Sytuacja jest krytyczna i wymaga krytycznych rozwiązań. Do 12 kwietnia Wielka Brytania musi przedstawić Brukseli nową strategię. Większość poddawanych jutro pod głosowanie propozycji wymagać będzie długotrwałego przedłużenia procedury brexitowej. To wiąże się z koniecznością wystawienia brytyjskich kandydatów w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Byłoby to symbolicznym gwoździem do trumny marzeń brexiterów. Tak czy owak, jeśli rząd premier May nie zdoła w tym tygodniu ratyfikować projektu porozumienia w trzecim głosowaniu, dłuższe pozostanie w Unii będzie dla Wielkiej Brytanii nie do uniknięcia.
Jedną z debatowanych na forum Izby Gmin propozycji będzie też całkowite unieważnianie brexitu - wycofanie art. 50 Traktatu Lizbońskiego, który reguluje zasady opuszczenie Wspólnoty przez kraj członkowski. To najbardziej radykalna opcja, która mogłaby zostać użyta w przypadku całkowitego załamania procedur albo groźby nieuchronnego i bezumownego opuszczenia Unii Europejskiej przez niedopatrzenia proceduralne. Wielka Brytania ma prawo do jednostronnej kasacji brexitu. Nie musi o to prosić Brukseli: wystarczy, że w odpowiednim momencie premier rządu - kimkolwiek będzie, naciśnie na czerwony guzik.
Ten najprostszy sposób powstrzymania brexitu byłby jednoczenie najbardziej kontrowersyjnym. W ułamku sekundy i w bardzo arbitralny sposób uśmierciłby aspiracje prawie 17,5 miliona Brytyjczyków, którzy opowiedzieli się w referendum za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. W zorganizowanym przed trzema laty plebiscycie oddali 52 proc. wszystkich głosów. Nie ma kryształowej kuli, w której można by przewidzieć konsekwencje takiej decyzji.