Nie należy dolewać oliwy do ognia, szczególnie jeśli płonie na otwartej beczce z prochem. Wczorajsze orędzie brytyjskiej premier Theresy May wylało na brexit hektolitry oliwy. Przemawiając przed kamerami telewizyjnymi, premier oskarżyła parlament o wojnę podjazdową – grę, która doprowadziła do konieczności przedłużenia procedury wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Pani May wielokrotnie sugerowała, że stanie się to po jej politycznym trupie. Właśnie podpisała własny akt zgonu.

Rząd miał dwa lata na wynegocjowanie umowy, którą w Izbie Gmin poparliby posłowie. Brexit ich podzielił, ale także połączył i to podobnych proporcjach. Wystarczyło potraktować ten temat jak interes narodowy, a pewnością znalazłyby się kreatywne rozwiązania. Wielka Brytania odjechałaby w kierunku zachodzącego słońca zostawiając za horyzontem Europejką Wspólnotę, a ta machałby na pożegnanie flagą bez jednej ważnej gwiazdki. Tak jednak się nie stało. Słońce nadal świeci - choć bardziej nad kontynentem - a na horyzoncie już nie majaczy, lecz straszy twardy brexit, czyli bezumowne wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Jeśli do przyszłego piątku nic istotnego się nie wydarzy, horyzont znajdzie się pod nogami brytyjskiej premier.

Umycie rąk

Zdumiewające jest przekonanie Theresy May o własnej nieomylności - we fiasku brexitu nie widzi swojej winy. We wczorajszym przemówieniu zrzuciła ją na parlament, który jej zdaniem zrobił wszystko, by nie ratyfikować projektu umowy zawartej z Brukselą - uniknął dokonania wyboru. Problem w tym, że jedynym słusznym dla premier wyborem było poparcie jej wizji brexitu. Parlament tego nie uczynił, więc stał się wrogiem. Jedna rzecz myśleć o tym siedząc za biurkiem na Downing Street, inna wykrzykiwać to wyborcom w uszy i oczy przed kamerami telewizyjnymi. A tak się wczoraj stało.

Theresie May powinno zależeć na zjednaniu poparcia posłów przed nadchodzącym w przyszłym tygodniu trzecim z kolei i kluczowym głosowaniem nad projektem umowy brexitowej. To od jego przyjęcia Bruksela uzależnia krótkoterminowe odroczenie brexitu. Zamiast apelować do wyższych wartości, pani premier postanowiła wyrzucić z piaskownicy zabawki, bo zaczęło w niej brakować piasku.

Toksyczne i nieodpowiedzialne

To łagodniejsze komentarze jakie padają w kuluarach Izby Gmin po orędziu premier. Inne nie zdają egzaminu językowej poprawności. Posłowie otrzymują anonimowe pogróżki z powodu brexitu, a Theresa May zarzuciła im niesumienne wykonywanie obowiązków. Bo czymże innym jest próba opanowania rządowej wizji brexitu, która nie zwraca uwagi na analizy gospodarcze i ignoruje prawie połowę Brytyjczyków, którzy woleliby pozostać w Unii. Ich też trzeba sobie zjednać. Niewątpliwie Theresa May czuje obowiązek zrealizowania brexitu w terminie, ale czyni to zbyt dużym kosztem.

Z pustego w próżne

Przed referendum obiecano elektoratowi gruszki na wierzbie, ale trzy lata później wiadomo, że nie ma drzewa ani klęski urodzaju. Łatwo było ustalić konkretną datę opuszczenia Unii i uruchomić morderczą procedurę, ale gorzej poszło z ominięciem przeszkód spotkanych na drodze. Istotnym powodem fiaska strategii Theresy May była próba zaspokojenia eurosceptycznego skrzydła jej własnej Partii Konserwatystów. Z takiego samego powodu jej poprzednik David Cameron zwołał referendum. W obu przypadkach trudno to nazwać interesem narodowym. Naród to coś więcej niż kilku milionerów, którzy palą cygara i psioczą na Europę.

Pies pogrzebany, ale nie martwy

Od prawie trzech lat śledzę ten proces. I chodź poczynania rządu mogą przyprawiać o zawrót głowy, postawa parlamentu - mimo ogólnego szaleństwa brexitu - może budzić podziw. Podczas najtrudniejszych debat i wobec oczywistych absurdów Izba Gmin zachowuje klasę. Posłowie nie obrażają się nawzajem, a przewodzący obradom spiker - odpowiednik sejmowego marszałka - panuje nad sytuacją, często podejmując trudne decyzje. Najtrudniejszą było odmówienie rządowi prawa do trzeciego głosowania nad projektem umowy brexitowej, jeśli przedstawiona zostałaby w niezmienionej formie.

Za pierwszym razem poległa różnicą 230 głosów. Za drugim już tylko 149 posłów zagłosowało przeciw, mimo że nie zmieniono w tekście ani jednego słowa. Istniało niebezpieczeństwo, że prowadząc zakulisowe rozmowy, rząd mógł doprowadzić do zaakceptowania porozumienia. To byłby cud graniczący z przekupstwem narodowym.

Na śmierć i życie

Theresa May przypomina Mohikankę przed ostatnim pojedynkiem. Jest w tej walce osamotniona na własne życzenie. Błędnie pojęte poczucie obowiązku i ślepa partyjna lojalność nie są najlepszą bronią, gdy po drugiej stronie kanału La Manche grupują się armie 27 państw Wspólnoty, a we własnym parlamencie rośnie ferment. Sama nie wygra tej ostatecznej potyczki. Wyręczą ją z opresji posłowie, którym tak nieelegancko zarzuciła brak dobrej woli. Nie chcę wróżyć z kryształowej kuli - ale nie wierzę, że Wielka Brytania opuści Unię Europejską bez porozumienia. Nie wierzę, że twardy brexit runie nam na głowę. Ufam natomiast - i bardzo nie chciałbym się mylić - że w ostatniej chwili zwycięży rozsądek i obowiązek wobec przyszłych pokoleń. To może stać się różnicą jednego głosu.