Cztery medale zdobyli Polacy w pierwszym tygodniu olimpijskich zmagań. Dużo. Bardzo dużo. W drugim będzie ich chyba dużo. Mniej.
Udane, najlepsze w historii, wyjątkowe - tak olimpijscy działacze mówią o igrzyskach. Oklaski, brawa i pochwały należą się jednak nie im, ale przede wszystkim wspaniałej dwójce - Adamowi Małyszowi i Justynie Kowalczyk.
Justyna ma jeszcze ogromne szanse na medal w biegu na 30 kilometrów. Może wreszcie będzie złoto? Wreszcie, bo Wojciech Fortuna jest już chyba zmęczony pytaniami o ten smak olimpijskiego złota. W Polsce zna go tylko on (oczywiście mam na myśli "zimowe" złoto). Nie zna go nawet Małysz. On weźmie udział w konkursie drużynowym na dużej skoczni. Ale przy całej sympatii dla jego kolegów, ciężko wierzyć, by przeskoczyli Austriaków czy nawet Finów lub Niemców. Choć kciuki trzymam zaciśnięte.
A na razie na największą gwiazdę igrzysk wyrasta Simon Ammann. Szwajcar jako jedyny skoczek w historii zdobył cztery złote medale olimpijskie w konkursach indywidualnych (dwa złota w Salt Lake City). Cztery złota miał też słynny Matti Nykanen, ale jedno z nich w konkursie drużynowym. Poza tym Ammann świeci przykładem także poza skocznią, czego nie można powiedzieć o fińskim skoczku. Cóż, połowa igrzysk za nami, ogień olimpijski ciągle płonie, a Kanadyjczycy czekają na złoty medal w hokeju.