Polscy piłkarze niemal do perfekcji opanowali sztukę PR. Wszak już niemal każdy rozgrywany przez nich mecz jest meczem o wszystko. A jak o wszystko, to wiadomo, łatwiej zareklamować i wciągnąć kibica w nieuczciwą grę – że to już ostatni raz, że trzeba wspierać, wierzyć, bo patriotyzm, barwy narodowe, ale naprawdę ostatni raz, bo to przecież mecz o wszystko.
Reprezentacje zajmujące się na poważnie graniem w piłkę traktują eliminacje - czy to mistrzostw świata czy Europy - jako zło konieczne. Trzeba się przecież kopać z nieudacznikami, latać na koniec świata/Europy, a i jeszcze jakiś narwaniec może punkty odebrać. Prawdziwe zawody zaczynają się w finałach mistrzostw, a co odważniejsi czekają dopiero na fazę pucharową... Ligowi trenerzy zgrzytają zębami, bo przecież sezon w pełni, Liga Mistrzów, a tu wyjazd kadry, zgrupowanie, a nie daj Boże kontuzja...
W Polsce, wiadomo, inaczej. Eliminacje to najważniejszy sprawdzian każdego selekcjonera - jeśli zda i awansujemy, jest herosem, jest syty, tak syty, że potem może obrywać od Korei, czy Ekwadoru. Jeśli nie zda - cóż, pensja wzięta, można chwilę odpocząć, a praca w klubie na pewno się znajdzie. Wszak "były selekcjoner" zawsze podnosi rangę CV. A propos klubów - im też eliminacje nie za bardzo przeszkadzają, wszak Liga Mistrzów, a jak się przekonujemy, także Liga Europejska to właściwie zabawka dla dorosłych, nam niedostępna, a jeśli już to na prawach gościa, który uprzejmie przegrywa co popadnie.
Mecze o wszystko były odkąd pamiętam. Zazwyczaj z Anglią, bo to ona w ciągu ostatnich niemal 30 lat katowała nas niemiłosiernie odbierając resztki nadziei, że tym razem się uda, że coś potrafimy. To już Gary Lineker w 1986 roku strzelił nam trzy gole i wyznaczył innym standard postępowania z polskimi piłkarzami. Chwilę później Brazylia strzeliła nam cztery gole i był to na długi czas nasz ostatni występ na mundialu.
Polscy piłkarze cennej sztuki pokonywania rywali nie posiedli w stopniu dostatecznym. A obecne eliminacje są niestety przykładem na proces odwrotny, czyli zadziwiająco dobrze opanowaną sztukę niewygrywania. Wtedy, kiedy trzeba oczywiście, bo wtedy, kiedy nie trzeba to jeszcze zdarza się wygrać - chodzi oczywiście o towarzyską kopaninę, zwaną sparingiem, która w zamyśle ma być testem przed grą o punkty. Tym razem w eliminacjach nie wygrywamy na potęgę, nie wygrywamy wręcz perfekcyjnie tracąc okazje, szanse i sytuacje.
Jak Lineker w 1986, tak Smuda i jego zespół w 2012 wyznaczyli nowe standardy - jak nie wygrać, cieszyć się z remisu i czekać na mecz o wszystko... Fornalik przejąwszy reprezentacyjną funkcję dba o rozwój tej idei. W Podgoricy prowadziliśmy z Czarnogórą, a potem przy remisie 2:2 graliśmy w przewadze, ale zamiast wykorzystać ten fakt, poszliśmy w fair play, a właściwie poszedł Obraniak dostając czerwoną kartkę i wyrównując szanse. A więc remis. Potem było wymęczone zwycięstwo z Mołdawią i... pierwszy z meczów o wszystko. Anglia. Mizerna, wychudzona, wytrącona z równowagi sprytną zagrywką z dachem na Narodowym, ale jednak Anglia. Więc co? Więc remis. A potem święta, ferie, narty, a po nich mecz o wszystko z Ukrainą. Dwa nokdauny w pierwszej rundzie i polski olbrzym padł na deski. Co przed nami? Mecz o wszystko z Mołdawią. Zauroczeni dopingiem mołdawskich kibiców w Kiszyniowie nasi futboliści zdecydowali się... zremisować. Przecież jest wrzesień, a wrzesień to wiadomo, czas walki, dobry czas na mecz o wszystko. Zapraszamy więc do Warszawy Czarnogórców, śmiało koledzy, wchodźcie do środka, w pole karne, przecież jest pusto... Remis. Nawet amatorów z San Marino wpuściliśmy do bramki. Z nimi jeszcze wygrywamy, ale jak długo? Jak szaleć to szaleć.
No dobra, żarty na bok, to nie jest czas, flaga na maszt, szalik na szyję, trąbka w garść, dyskont odwiedzony, wiara jest? Jest, przecież dziś... mecz o wszystko!