Narodowi socjaliści - z niemiecka "naziści" - stali się propagandowym zamiennikiem. Intryga łatwa do rozszyfrowania. Edukacja polega głównie na powtarzaniu. Międlenie w kółko - "to naziści" - w końcu zapada fałszem w pamięć. Innymi słowy: zapada tak, jak spada ostrze gilotyny, odcinając głowę, siedlisko rozumu i pamięci. Epoka odcinania się od winy i zrzucania jej na innych trwa w najlepsze. Cyniczni propagandziści powtarzają oburzającą brednię o "polskich obozach śmierci". Koniec końców zawsze coś tam się przyklei do świadomości nieświadomych prawdy historycznej. Asertywni od niedawna Polacy nie będą przecież w stanie zatamować całej fali kłamstwa oświęcimskiego na świecie! Ważne, mimo to, żebyśmy się nie poddawali zniechęceniu, czyli mówiąc językiem obozowym, żebyśmy nie "zmuzułmanieli". Istota zwana "muzułmanem" w obozie to właściwie były, choć jeszcze żywy, człowiek, pozbawiony woli przetrwania. Nie reagował już na żadne bodźce, zobojętniały do granicy niebytu. Albo będziemy walczyć o polską prawdę w obozie państw świata, albo zamienimy się w narodowe zombie w pasiaku z literą "P" w trójkącie.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Bogdan Zalewski: Mam zaszczyt i przyjemność rozmawiać z panią dr Alicją Klich-Rączką. Dzień dobry pani!
Dr Alicja Klich-Rączka: Dzień dobry!
Jest pani jedną z bohaterek poruszającego reportażu, książki autorstwa Aleksandry Wójcik i Macieja Zdziarskiego, pod tytułem "Dobranoc, Auschwitz". Opiekuje się pani w Krakowie byłymi więźniami niemieckiego obozu koncentracyjnego. Pamięta pani swoje pierwsze spotkanie z ocalonym z kacetu?
Tak. To było niesamowite. Byłam już od wielu lat geriatrą. Pracowałam w Klinice Chorób Wewnętrznych Geriatrii, gdzie pracuję do tej pory. W 2004 roku poproszono mnie o, na początku doraźną, pomoc i wsparcie dla przychodni dla byłych więźniów. Przyszłam i właściwie oniemiałam. Każda opowieść każdego pacjenta to była niesamowita historia. Każdą przeżywałam oddzielnie, każda zapierała właściwie dech w piersiach i powodowała, że nie mogłam usnąć. Myślałam o tych ludziach, że to po prostu niesamowite. Takie dramaty przeżyli, a są w stanie się z tego podnieść, dźwignąć, wybaczyć swoim oprawcom i funkcjonować normalnie. Ci ludzie zachwycili mnie od początku i od początku ich właściwie pokochałam.
A decyzja o podjęciu się takiej misji opieki nad Polakami ocalonymi z piekła stworzonego przez Niemców to był nagły impuls, czy też pani dłużej to rozważała?
To była zupełnie prozaiczna sprawa, ponieważ po prostu poradnia, jaką stworzono kilka lat wcześniej miała problemy z dalszym funkcjonowaniem. Dla jej utrzymania potrzebny był geriatra. Wobec tego poprzedni kierownik poradni - pani doktor Ślizowska, która była internistką- zwróciła się do nas, do kliniki, z prośbą o to, żeby ktoś z naszych kolegów wspomógł prace tej przychodni, żeby mogła dalej funkcjonować, żeby Kasa Chorych uznała tę poradnię. To było więc na zasadzie przypadku, że akurat przyszła do nas pani doktor z tym pomysłem. Ja od razu bardzo chętnie się na to zgodziłam.
W książce "Dobranoc Auschwitz" poznajemy losy pięciorga osób, które przeżyły hitlerowskie Inferno za drutami. Ilu ocalonymi z obozów pani się opiekowała, opiekuje się pani nadal?
Kiedy zaczynałam pracę mówiło się o 1,5 tysiącu do 2 tysięcy osób. Kiedy przejęłam kierownictwo przychodni, tych pacjentów przychodni było już bliżej tysiąca, później pięciuset. W tej chwili żyje jeszcze około 450 pacjentów, którzy doświadczyli piekła obozowego.
Pamiętam, że jeszcze w czasach licealnych przeczytałem niesamowitą książkę słynnego polskiego psychiatry Antoniego Kępińskiego "Rytm życia". Po raz pierwszy zetknąłem się tam z określeniem choroby zwanej KZ Syndrom - zespół objawów poobozowych. Kępiński porównywał to ze schizofrenią. Czyli chorobą duszy. Co dla pani jest największym wyzwaniem: leczenie ciała czy właśnie ducha ocalonych z Auschwitz?
Zdecydowanie leczenie ducha. Ci pacjenci ciągle żyją tymi wydarzeniami sprzed wielu lat. Co więcej, oni wraz z upływem lat nie są w stanie o tym zapomnieć. Wręcz przeciwnie, te wydarzenia, które miały miejsce w ich młodości, w ich dzieciństwie, czasem wracają ze zdwojoną siłą po latach. Wynika to też z naturalnego procesu starzenia się. Wszystko, co wydarza się w naszej wczesnej młodości, w dzieciństwie po wielu latach w późnej starości pamiętamy. Natomiast to, co miało miejsce w ciągu dorosłego życia, właściwie odchodzi troszkę w cień. Wobec tego, przeżycia tych ludzi z czasem wcale nie blakną, one wręcz nabierają mocy. Moi pacjenci dalej budzą się z lękiem, że krematorium jest blisko, że pójdą do pieca. Widzą dym.
W książce "Dobranoc, Auschwitz" jest taka wstrząsająca historia, pojawiająca się we śnie jednego z ocalonych: noszenia współwięźnia do krematorium. Ten człowiek nie może zapomnieć tego obrazu i ten obraz jak koszmarny refren pojawia się w jego snach.
Każdy z moich pacjentów ma swój własny dramat, swoją własną historię. Podobne obrazy przewijają się z większą lub mniejszą mocą u każdego właściwie. Jedynie w przypadku, kiedy ci pacjenci tracą już pamięć z powodów chorobowych, z powodu choroby Alzheimera czy innego rodzaju otępienia, te przeżycia jakby gdzieś nikną, chociaż nawet przez pryzmat takich zaburzeń poznawczych, w otępieniu, one też się przebijają. Mówiąc krótko, te przeżycia tak naprawdę są u każdego różne, ale właściwie cały czas dotyczą traumatycznych przeżyć i oni nie są w stanie tego wyrzucić z siebie. Niesprawność, choroby ciała oczywiście też im towarzyszą, też mają swój charakter - większy, choćby w związku z niedożywieniem, jakimś uszkodzeniem ciała w okresie młodości- ale to jest mniejszy tak naprawdę problem.
A czy byli więźniowie mają jakąś specyficzną historię choroby? Mówię o tych somatycznych, cielesnych objawach.
Mają przede wszystkim większe nasilenie depresji, lęku. Natomiast przez pryzmat tych właśnie chorób mają też gorsze postrzeganie własnego zdrowia, choćby zmian zwyrodnieniowych, własnej niesprawności. Wiadomo, że nie da się tak dokładnie oddzielić duszy od ciała. Postrzeganie swojego stanu zdrowia - tego somatycznego- ma też uzasadnienie w gorszym stanie psychicznym.
Przeczytałem w książce, że pani byłym więźniom poświęca swój własny czas: organizowała pani wspólne Wigilie czy pielgrzymki zagraniczne, różne wycieczki. Dlaczego nie oddziela pani wyraźnie życia zawodowego od prywatnego?
Tego się naprawdę nie da oddzielić, zwłaszcza pracując z takimi ludźmi. Ja rzeczywiście angażuję się całym sercem w tę pracę, w ogóle w moją pracę jako geriatra. Natomiast tutaj ci ludzie są dla mnie absolutnie szczególną grupą. Ja czuję się ogromnie wyróżniona, że pracuję z tymi ludźmi, że pracuję dla tych ludzi. Ja mam taką potrzebę serca: otoczenia ich jak najlepszą opieką i danie z siebie wszystkiego, co potrafię. Po to, by w jakiś sposób wynagrodzić im tę koszmarną przeszłość, ale po to też, aby pochylić się nad nimi i w pewien sposób złożyć hołd ich wielkości, tak naprawdę. Bo to, że oni przeżyli, że wybaczyli oprawcom, świadczy o tym, że są to ludzie absolutnie wielcy. Nie tylko ja daję siebie im, ale sama czerpię z pracy z nimi. Oni uczą mnie ogromnego szacunku do ludzkiego życia. Oni uczą mnie sztuki wybaczania, tego żeby być ponad banalnymi, codziennymi sprawami, które de facto nie mają znaczenia.
A jakby pani określiła te więzi, które rodzą się między wami?
Myślę, że są i przyjacielskie i chyba niemal rodzinne. Moje dzieci traktują na przykład niektórych pacjentów jako swoje babcie. Moja najmłodsza córka na dzień babci zapraszała zawsze jedną z byłych więźniarek obozu koncentracyjnego, mimo że ma też własną babcię. To nie jest "w zastępstwie". To tak "dodatkowo". Moje dzieci są w stanie się zaprzyjaźnić z tym ludźmi, a więc ja tym bardziej. Są to rzeczywiście relacje właściwie nieomalże rodzinne. Spotykamy się w moim ogrodzie przy okazji większych imprez, odwiedzamy się też dodatkowo pojedynczo. Ja ich odwiedzam i nie są to wizyty związane wyłącznie z ich stanem zdrowia, niekoniecznie w relacji lekarz-pacjent.
Czyli nie posłuchała pani rady swojego pierwszego szefa, szpitalnego ordynatora. On powiedział do pani wprost, aby nie angażowała się pani w sprawy, które do pani nie należą. Czytamy o tym już na pierwszej stronie książki "Dobranoc, Auschwitz".
Pan profesor Kocemba, który uczył mnie właśnie tego dystansu, uczył mnie też bardzo wielu innych rzeczy. Myślę, że on sam zresztą też tak nie potrafił tego oddzielić. Ale jakiś dystans teoretycznie powinniśmy zachować, powinniśmy mieć te granicę, kiedy żyjemy własnym życiem. Ale właściwie, zajmując się tymi starszymi ludźmi, a zwłaszcza więźniami obozów koncentracyjnych, po prostu tego się nie da, albo ja nie posiadłam tej umiejętności. Ale też chyba nie chciałabym się jej kiedykolwiek nauczyć. Sądzę, że skoro do tej pory jej nie posiadłam, to na tym pozostanie.
Jest pani wykładowczynią w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czy wciąż tłumaczy pani młodym ludziom, jak starzeją się byli więźniowie obozów koncentracyjnych?
Tak. Ja sobie bardzo cenię pracę dydaktyka. Przede wszystkim uczę tych ludzi postrzegać starość inaczej. Ona często jest postrzegana pejoratywnie. My wiemy, że starzenie się jest naturalnym procesem w życiu człowieka, ale zazwyczaj myślimy, że dotyczy kogoś innego, nie nas samych. Więc przede wszystkim uczę, by oni patrzyli na tych ludzi inaczej, przez pryzmat ich niesprawności, chorób, ale podkreślam też, tam gdzie mogę, że ta szczególna grupa - byłych więźniów - jest wśród ludzi starych, którzy już sami z siebie są grupą szczególną, jeszcze bardziej wymagająca naszej specjalnej troski, traktowania jak delikatnej porcelany z Miśni, jakiegoś najbardziej cennego skarbu.
Młodzi nie mogą być słoniami w składzie porcelany, prawda?
Zdecydowanie.
A czy zetknęła się pani w swojej akademickiej praktyce z jakimiś reakcjami studentów, które panią zaskoczyły, zdziwiły, dały do myślenia?
Młodzi ludzie czasami postrzegają starość bardzo negatywnie. To pojedyncze przypadki, ale ...
Obozową starość też?
Nie. Nie spotkałam się z jakimś negatywnym potraktowaniem samej obozowej przeszłości. Raczej chodzi o niesprawność, otępienie. To jest coś, co ludzi tak troszkę odsuwa. Odrzuca ludzi młodych, pięknych, przystojnych, z dużymi perspektywami na życie. Oni nie myślą, że kiedyś sami się zestarzeją i ta forma starości, takiej schorowanej, jest postrzegana negatywnie. Natomiast reakcji konkretnie skierowanych przeciwko byłym więźniom na szczęście nie spotkałam. Spotkałam się - powiedziałabym - z głupawymi z lekka zachowaniami. Kiedyś jedna z pacjentek opowiadała mi, że siedziała na ławce i zajmowała się wnuczką. Miała widoczny wytatuowany obozowy numer na ręce i jakaś młoda dziewczyna podeszła, spojrzała i zaczęła rozmawiać z drugą dziewczyną. "Popatrz, ta pani ma już tyle lat, a z głupoty wytatuowała sobie numer na przedramieniu. Kompletnie jej się nie skojarzyło, że to może być coś innego.
Zostawmy to bez komentarza. Bardzo pani dziękuję za tę rozmowę. Miałem zaszczyt i przyjemność rozmawiać z doktor Alicją Klich-Rączką, geriatrą i opiekunką ocalonych z Auschwitz.
Dziękuję bardzo.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Bogdan Zalewski: Moimi i Państwa gośćmi są Aleksandra Wójcik i Maciej Zdziarski - autorzy książki "Dobranoc, Auschwitz", znakomitego reportażu o byłych więźniach niemieckiego obozu koncentracyjnego. Witam serdecznie!
Aleksandra Wójcik i Maciej Zdziarski: Dzień dobry!
Jak długo państwo pracowali na tą książką, pani Olu?
Aleksandra Wójcik: Taka zasadnicza praca trwała półtora roku. Około. Od podjęcia decyzji o tym, że piszemy, do kiedy była gotowa pierwsza wersja książki. Później był jeszcze taki, dosyć czasochłonny etap.
Montażu?
Aleksandra Wójcik: Montażu. Czyszczenia.
Wybaczą państwo to drastyczne pytanie już na początek: ilu bohaterów-ocalonych z hitlerowskiego piekła- umarło w czasie, kiedy pisaliście tę książkę? Panie Maćku ...
Maciej Zdziarski: Spośród pięciorga bohaterów opisywanych w tej książce, dwóch panów - Józef Paczyński i Marceli Godlewski - odeszło w trakcie zbierania materiałów. My towarzyszyliśmy im właściwie w ostatnich momentach życia, nie tylko dopytując o pobyt w obozie, co w przypadku takich książek jest naturalne, ale także, co wydaje nam się ważnym elementem, pokazywaliśmy proces ich odchodzenia, żegnania się ze światem, podsumowywania życia. To, co w naszych bohaterach było fascynujące, co nas zafascynowało, to było to, że oni nie tylko przeżyli obóz koncentracyjny, ale później jeszcze siedemdziesiąt lat. Tych siedemdziesiąt lat to był czas, kiedy albo powracali do spraw obozowych, albo oddalali się od nich na chwilę, po to by, pod koniec życia, skonfrontować się z doświadczeniem obozowym. To odchodzenie obu bohaterów jest ważnym wątkiem w naszej opowieści, ale wbrew pozorom nie jest to opowieść, która byłaby jakoś szczególnie smutna. Takie mamy wrażenie.
Pan już wspomniał, że odchodzi pewne pokolenie, pewna generacja ocalonych, ludzi, którym udało się przeżyć gehennę niemieckiego obozu koncentracyjnego. Czy to była dla Was najważniejsza motywacja, żeby to jeszcze zachować w pamięci, utrwalić, "zdążyć przed panem Bogiem"?
Aleksandra Wójcik: Tak. Ostatecznym argumentem za tym, żeby podjąć się napisania takiej książki była właśnie śmierć pana Józefa Paczyńskiego i nasza obecność na jego pogrzebie, który był dla nas dużym przeżyciem. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że ludzie, których znamy już od kilku lat i spotykamy na co dzień, zaczynają odchodzić. Byłoby szkoda, gdyby nikt nie zarejestrował ich przeżyć i tego, jak odchodzą.
Maciej Zdziarski: Dlatego, że nasze zainteresowanie byłymi więźniami zaczęło się wcześniej. Kilka lat temu doprowadziliśmy do spotkania grupy byłych więźniów z krakowskimi licealistami. Bardzo nas zdziwiło i ucieszyło, że ci kilkunastoletni słuchacze, którzy mieli okazję brać udział w takiej lekcji historii, bardzo emocjonalnie i z ogromnym zainteresowaniem reagowali na opowieści dziewięćdziesięciolatków. Wtedy dotarło do nas, że historia, jaką mają do opowiedzenia byli więźniowie jest, poza tym że tragiczna, to - jakoś tak po ludzku- fascynująca dla najmłodszego pokolenia.
Czyli zderzenie tych biografii też było ważne.
Aleksandra Wójcik: Od tego się zaczęły nasze kontakty ze środowiskiem byłych więźniów. Zaczęliśmy uczestniczyć w tych samych wydarzeniach środowiskowych, ogniskach, Wigiliach. Z kilkorgiem bardzo się zaprzyjaźniliśmy i być może to też widać w książce. Z niektórymi nawiązaliśmy bardzo serdeczne relacje.
Maciej Zdziarski: Zobaczyliśmy, że nie są to tacy starsi państwo, którzy kiedyś byli w obozie koncentracyjnym, tylko, że ich życie wyposażyło ich w jakąś nieprawdopodobną siłę woli, przetrwania, energię. Właściwie wszyscy nasi bohaterowie są ludźmi wykorzystującymi życie do samego końca, bardzo energetycznymi. Duża część naszej opowieści to jest historia o tym, jak może wyglądać życie dziewięćdziesięciolatków, którzy wiedzą, że nic ich już nie złamie, że skoro siedemdziesiąt lat temu doznali czegoś tak okrutnego jak bycie w obozie koncentracyjnym, to cała reszta życia jest już igraszką i trzeba z tej igraszki korzystać.
Aleksandra Wójcik: To są często ludzie, którzy utracili w obozie w zasadzie całą swoją młodość. Myślę, że bardzo dobrze potrafią korzystać z życia w wieku osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu lat. Wyjeżdżają na pielgrzymki razem ze swoją lekarką, która prowadzi w Krakowie przychodnię dla byłych więźniów i dzieci Holocaustu. To było dla nas z jednej strony odkrycie, a z drugiej strony dodatkowy temat, który chcieliśmy opisać w książce: afirmacja życia, która następuje w ostatnich jego latach w zasadzie.
Maciej Zdziarski: I to się stało właściwie ważniejsze w pewnym momencie od tych obozowych przeżyć. Ta opowieść więcej mówi o człowieku jako takim. Dzisiaj żyjemy w czasach względnego spokoju, chociaż przecież może się to zmienić, bo obserwujemy, jak bardzo zmienia się świat. Jednak może nie zdajemy sobie sprawy, jak przeżycie takiego bardzo wielkiego cierpienia, jakim było uwięzienie w obozie koncentracyjnym na samym początku życia, może uzbroić człowieka w pewien rodzaj energii. Tę energię, która w różny sposób jest przez naszych bohaterów wykorzystywana, opisujemy między innymi portretując Karola Tenderę. Jako dziewięćdziesięciokilkulatek zdecydował się z sukcesem wytoczyć proces niemieckiej telewizji, która użyła sformułowania "polskie obozy śmierci" i ten proces wygrał.
A mieli być wszyscy obozowymi numerami. Na to ich skazali Niemcy. Chciałbym tu uniknąć patosu, więc powiem, że oni Niemcom wycięli niezły numer. Przeżyli obóz i dalej żyli, długo. Dlaczego to oni właśnie?
Maciej Zdziarski: Bezustannie myślimy o tym. Pytamy też o to naszych bohaterów. Oni sami nie mają jasnej odpowiedzi. Często mówią o szczęściu, albo o tym, że już nie zadają sobie tego pytania. Chociaż w pewnym momencie ono było dla nich kłopotliwe, zwłaszcza na początku. Jeden z naszych bohaterów - Józef Paczyński- opowiadał nam, że jako młody człowiek, po wyjściu z Auschwitz, postanowił się ożenić. Poszedł do spowiedzi i wyznał, że przez kilka lat nie chodził do kościoła, nie praktykował, bo był w obozie koncentracyjnym. Wówczas ksiądz, który go spowiadał, nie wierzył, że to możliwe, bo wydawało mu się, że nikt z obozu nie wyszedł żywy. Taki był stan jego świadomości. To pytanie na pewno się pojawia. Ono się bardzo często pojawiało w przypadku Karola Tendery. On mówił o tym, że wielokrotnie doświadczał takiego szczęścia.
Aleksandra Wójcik: To szczęście często oznaczało spotkanie właściwego człowieka we właściwym czasie. W przypadku Auschwitz to był człowiek, który na przykład namówił na ucieczkę w odpowiednim momencie. Tak było w historii jednego z naszych bohaterów.
Który uciekł w towarzystwie współwięźnia o przezwisku "Amper".
Maciej Zdziarski: Spektakularna ucieczka Marka Godlewskiego. Razem przecięli druty obozu koncentracyjnego, wcześniej wyłączając prąd. A zrobił to właśnie "Amper", który był obozowym elektrykiem. To taka niemal sensacyjna historia, którą w tej książce umieściliśmy. Ale też pokazaliśmy kilka takich historii, które - myślę - że są elementem polityki historycznej dzisiaj. Dlatego, że wielu z naszych bohaterów mówi: "przeżyliśmy dlatego, że w obozie spotkaliśmy kogoś, kto był dobrym człowiekiem. To mógł być kapo, to mógł być Niemiec." W tej straszliwej machinie śmierci skonstruowanej przez Niemców była pewnego rodzaju loteria. Oni na tej loterii wygrali swoje życie. Mówię o tym także jako o pewnym elemencie naszej opowieści. My dość dużo mówimy o tym, jak niemieckie instytucje i organizacje wykorzystują pamięć byłych więźniów do tego, żeby mówić, że jednak w tych bardzo strasznych czasach naziści stworzyli obozy, ale bywali w nich "dobrzy Niemcy".
To już jest taki slogan, taki mit historyczny.
Aleksandra Wójcik: Z drugiej strony nasi bohaterowie bardzo walczą o to, żeby mówić o niemieckiej odpowiedzialności za Auschwitz. Nie lubią słowa "nazista".
Maciej Zdziarski: Nie lubią słowa "hitlerowcy".
Aleksandra Wójcik: Wolą mówić wprost o tym, kto ich więził, kto ich katował, głodził. To jest dla nich bardzo ważne. Być może staje się to tym bardziej ważne, że w ostatnich latach mamy do czynienia z tym nasilającym się zjawiskiem używania w zagranicznych mediach określenia "polskie obozy koncentracyjne". To bardzo boli naszych bohaterów.
Maciej Zdziarski: O tym mówi nie tylko Karol Tendera, który wytoczył proces niemieckiej telewizji, ale także pozostali opwiadający swoje historie w tej książce. Podkreślają, jak ważne jest dla nich to, żeby bardzo czytelnie odróżniać, kto był w obozie sprawcą, a kto był ofiarą. W jakimś sensie nasza książka jest też opowieścią o tym, że trzeba wypełniać obowiązki wobec własnej historii. Bo jeśli nie będziemy mówić wystarczająco wyraźnie, to być może za dziesięć, dwadzieścia lub trzydzieści lat relatywizacja historii dojdzie już do takiego poziomu, że bardzo łatwo będzie te role opowiadać odmiennie. Nasi bohaterowie mówią bardzo wyraźnie: to Niemcy stworzyli niemieckie obozy koncentracyjne.
Każda z tych osób jest inna. Oni nie dali się Niemcom ubrać do końca w te obozowe pasiaki, nie dali się zgnieść, zmiażdżyć, zamienić na miazgę, zglajchszaltować, jak mówią Niemcy. Czy któraś z tych historii jest dla was szczególna, czy traktujecie je wszystkie na równo?
Aleksandra Wójcik: Każda jest szczególna. Chociaż myślę, że wyjątkowa jest historia, pani Lidii Maksymowicz.
Ludki.
Aleksandra Wójcik: Pani Lidii, która urodziła się na Białorusi jako Luda. Trafiła do Auschwitz w wieku trzech lat razem z mamą i dziadkami. Została w Auschwitz zaraz po przyjeździe rozdzielona z mamą i trafiła baraku dziecięcego, gdzie była poddawana eksperymentom doktora Mengele. I tuż przed oswobodzeniem Auschwitz powiedziano jej, że jej matka zginęła, że nie żyje. Została adoptowana - jako Lidia - przez małżeństwo wprost z Oświęcimia. I kiedy była już w zasadzie dorosłą kobietą postanowiła znaleźć swoje korzenie, swoją biologiczną rodzinę. Szukała ojca, ale po kilku latach poszukiwań okazało się, że żyje także jej matka.
Ale może nie zdradzajmy tej historii do końca. Zachęcamy czytelników do spojrzenia na karty książki. Ja tak zastanawiam się nad metaforycznym znaczeniem tytułu "Dobranoc, Auschwitz". Czy to pożegnanie to jest jakiś rodzaj egzorcyzmu, wypędzaniem sennych obozowych koszmarów?
Aleksandra Wójcik: "Dobranoc" jest na pewno pożegnaniem. Myślę, że jest pożegnaniem ze światem byłych więźniów. Bo ten świat się rozpada, ostatni więźniowie odchodzą na naszych oczach. Często to też jest ich pożegnanie ze swoją historią. Miałam taką okazję, że towarzyszyłam jednemu z byłych więźniów w jego ostatniej wizycie w Auschwitz, na której mu bardzo zależało, chociaż był już bardzo słaby i bardzo chory. Mimo to stwierdził, że musi po raz ostatni w swoim życiu pojechać do Auschwitz na rocznicę 27 stycznia. To było bardzo poruszające i wiem, że jakoś ważne dla tych ludzi: to pożegnanie z miejscem, które na zawsze odmieniło ich życie.
Maciej Zdziarski: "Dobranoc" jest też słowem, które lubimy, bo jest takim dobrym zakończeniem dnia, pożegnaniem i nadzieją na to, że następnego dnia obudzimy się z nową energią, nową siłą. Zestawienie tego słowa z "Auschwitz" - nazwą, która zawsze wywołuje dreszcz negatywnych emocji, siłą rzeczy- wydało nam się dobrym rozwiązaniem i jest czymś, co bardzo chcieliśmy w tej książce zapisać.
Bardzo państwu dziękuję. Zachęcam czytelników. Moimi i państwa gośćmi byli Aleksandra Wójcik i Maciej Zdziarski, autorzy książki "Dobranoc, Auschwitz".
Aleksandra Wójcik i Maciej Zdziarski: Bardzo dziękujemy.