"Trochę zmęczony jestem psychicznie” – powiedział Piotr Suchania, ekstremalny maratończyk, który po wygraniu w czwartek biegu na królewskim dystansie, utknął razem z trójką innych biegaczy z Polski na Antarktydzie. Po zawodach zerwała się burza śnieżna, która zniszczyła obóz zawodników i uniemożliwiła powrót. Ostatecznie we wtorek rano samolot z zawodnikami na pokładzie wylądował w Chile. O tym jak wyglądała rywalizacja na mroźnym kontynencie, a także o problemach z powrotem do cywilizacji z Piotrem Suchenią rozmawiał Wojciech Marczyk z redakcji sportowej RMF FM.
Wojciech Marczyk RMF FM: Najważniejsze pytanie: jak zdrowie, jak samopoczucie po tak ekstremalnych doświadczeniach?
Piotr Suchenia: Samopoczucie dobrze. Dobrze się czuję. Wiadomo, trochę zmęczony jestem psychicznie, bo długo tam trzeba było trwać w niepewności i czekać na okienko pogodowe. To mogło być trochę męczące, ale ogólnie jestem zadowolony, że przebiegłem kolejny maraton w supermiejscu.
No właśnie zacznijmy od biegu. To brzmi ekstremalnie: 42 km przy 30-stopniach mrozu, ale pan ma doświadczenie w takich biegach. Tym razem pokonał pan rywali zdecydowanie.
Tak. Ja dosyć mocno zaryzykowałem. Obrałem tym razem zupełnie odwrotną taktykę, niż zazwyczaj obiera się na maratonach. Ponieważ wiedziałem, jaka jest nawierzchnia. A była bardzo słaba. Bardzo mocno padał śnieg. Było bardzo grząsko. Bardzo się człowiek zapadał. Także postanowiłem, jak najszybciej przebiec dwa pierwsze okrążenia, czyli pierwsze 21 kilometrów, żeby jak najwięcej skorzystać z dobrej nawierzchni. Ta taktyka okazała się skuteczna, rywale zostali daleko w tyle. A ja ostatnie dwa okrążenia mogłem trochę zwolnić i uspokoić ten bieg.
Jakie to jest uczucie przebiec 42 kilometry przy trzydziestostopniowym mrozie w czasie 3 godz. 49 min 18 sek?
Niesamowite uczucie. Ogromna radość. Ogromna satysfakcja z tego, że cała praca treningowa wyszła teraz i zaowocowała tym sukcesem. Do temperatury jestem przyzwyczajony. W zeszłym roku biegłem w biegu północnym. Na Spitsbergenie trochę biegałem. Także ja się dobrze czuję w ujemnej temperatury.
To teraz w Chile jest panu chyba nie za dobrze?
Tak. Termometr w autobusie pokazywał 18 stopni i było gorąco.
Potem jednak przyszły nerwy. Bo wszystko było zaplanowane tak, że zaraz po biegu z Antarktydy się zbieracie... A tutaj przyszła burza śnieżna. Był strach?
Był duży problem, bo musiały się zgrać dwa okna pogodowe. Jedno w Punta Arenas w Chile, drugie na Antarktydzie i oba nie chciały nam się zgrać. Burza śnieżna na Antarktydzie. Bardzo mocy wiatr zaś w Punta Arenas. Później znowu bardzo mocny wiatr na Antarktydzie. Wstrzeliliśmy się do słownie na ostatnią chwilę w oknie pogodowym. Jak kapitan startował, to ten wiatr dochodził już do trzydziestu kilku węzłów. A samolot może startować maksymalnie przy 37. To już wyglądało bardzo groźnie. Szczególnie, że tam to nie jest normalne lotnisko. To jest pas startowy zbudowany na lodowcu. To jest naprawdę mega abstrakcyjne dla zwykłego człowieka.
Ta cała wyprawa brzmi abstrakcyjnie. 42 kilometry przy - 30 stopniach. Lotnisko na lodowcu. I jeszcze przetrwanie kilku dni na mrozie bez obozowiska, bo wam przecież namioty zdmuchnęło.
13 namiotów zostało zniszczonych. Przez burzę śnieżną i bardzo mocny wiatr. Dochodzący w porywach do stu kilometrów na godzinę.
Ilu zawodników brało udział w biegu? Bo w sumie było razem z panem czterech Polaków?
Tak. Nas w sumie była czwórka Polaków, a uczestników biegu było ponad pięćdziesięciu z całego świata.
A jak byliście na Antarktydzie i czekaliście na samolot, nie zastanawiał się pan nad tym, co będzie jak długo to potrwa?
Wczoraj rano dostaliśmy informację, że będzie okno pogodowe i będzie trwało kilka godzin. Wczoraj jednak sama obsługa nie była pewna, czy się to uda zgrać. Samolot trochę później wyleciał z Punta Arenas, niż miał wylecieć. Była bardzo duża doza niepewności, bardzo duże ryzyko, że nie zdążymy. Ja uważam, że kilkanaście minut później byśmy wyjechali na pas startowy, to jeszcze byśmy siedzieli tam na lodowcu.
To było przeżycie ekstremalne? Bo chyba do czekania w takich warunkach na przelot nie jest pan przyzwyczajony?
Dwa lata temu jak się wybierałem na Biegun Północny to tydzień czasu na Spitsbergenie czekałem, żeby wylecieć. Także troszeczkę już mam taki dystans do tego i wiem, że prognozy są tylko prognozami, a co przyniesie rzeczywistość, to jest inna sprawa. Oczywiście do tego nie można się tak mentalnie przygotować. Zawsze będzie ten element stresu, ale należy bardzo spokojnie do tego pochodzić.
A jakie najbliższe plany? Bo teraz rozumiem spokojny powrót do Polski i regeneracja po tym wielkim wysiłku?
Tak, dokładnie. Teraz chwilkę z żoną będziemy w Chile. Krótki urlop dokończymy. Potem wracamy do kraju. Planów na przyszły sezon jeszcze skrystalizowanych nie mam. Coś tam gdzieś jest... Pewne propozycje startów, ale jeszcze muszę podjąć ostateczne decyzje. Myślę, że będzie to w ciągu miesiąca, półtorej.
(j.)