"Polska, Górnik, brawo, brawo. A więc proszę Państwa sprawiedliwości stało się zadość". Tak awans Górnika Zabrze do finału Pucharu Zdobywców Pucharów skomentował legendarny sprawozdawca sportowy Jan Ciszewski. Zespól z Zabrza po trzech zremisowanych spotkaniach z Romą, awans wywalczył po rzucie monetą... ale czy na pewno była to moneta? Dziś mija dokładnie 50 lat od trzeciego spotkania Górnika z Romą, które przeszło do historii. By wyłonić zwycięzcę półfinałowej rywalizacji potrzeba było aż trzech meczów, bo w dwóch wcześniejszych padły remisy. O rywalizacji z włoskim zespołem w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów z kapitanem ówczesnego Górnika Zabrze Stanisławem Oślizło rozmawiał Wojciech Marczyk z redakcji sportowej RMF FM.

REKLAMA

Wojciech Marczyk, RMF FM: Dokładnie 50 lat temu Górnik Zabrze, którego pan był wtedy kapitanem awansował do finału Pucharu Zdobywców Pucharów. O zwycięstwie w półfinale zadecydował rzut monetą. Pamięta pan co było napisane na tej stronie monety, którą pan wybrał?

Stanisław Oślizło: Od razu muszę sprostować. To nie była moneta, to był żeton. Ja już to wiele lat wyjaśniam. To był żeton trochę większy od monety. Pamiętam, że był dwukolorowy. Z jednej strony zielony, a z drugiej czerwony. Były na nim jeszcze dwa francuskie słowa "Pille" i "Face", bo sędzia był Francuzem. Co one znaczą wyjaśnił mi kiedyś Andrzej Szarmach, który dziś jest bardziej Francuzem niż Polakiem i on mi powiedział, że to znaczy zwycięzca i pokonany.

A pan, którą stronę wybrał?

"Pille", ale znaczenie mnie nie interesowało. Mnie obchodził kolor. Momentalnie i bez zastanowienia wybrałem zielony. Pamiętam, że sędzia kręcił długo w ręku tym żetonem, pokazując nam kolory. Ja szybko - jako pierwszy - wybrałem zielony. Sędzia podrzucił żeton, on poleciał w górę, a arbiter pozwolił mu upaść i zobaczyłem na zielonej murawie zielony i wtedy nastała moja ogromna radość. Wiedziałem, że to jest moja wygrana.

O waszym awansie do finału zdecydował rzut monetą, ale wiele osób mówi, że byliście lepszym zespołem od Romy.

Tak się składa, że w dwóch z tych trzech spotkań prowadziliśmy. Pierwsi zdobywaliśmy gola i obejmowaliśmy prowadzenie. Tak się jednak składa, że sędzia niezbyt łaskawy okiem spoglądał na Polski zespół, który miałby zagrać w finale i mógłby go wygrać. Nam, zespołom z tego obozu socjalistycznego było o wiele trudniej w meczach z drużynami z zachodu, bo sędziowie urodzeni po drugiej stronie muru dawali nam odczuć, że większą sympatią darzą tamte zespoły. Takie miałem odczucia, bo nie wiem czy inny sędzia te dwa karne podyktowane przeciwko Górnikowi w meczach z Romą, też by odgwizdał. Walka była ciało w ciało, bark w bark. A Włoch po prostu się teatralnie wywrócił. A było to w polu karnym, więc sędzia podjął taką decyzję. Trochę nam to komplikowało sytuację, bo wydawało nam się, że jak objęliśmy prowadzenie, to utrzymamy to do końca.

A miał pan w tamtym monecie poczucie, że tworzycie jako zespół historię, o której będzie się 50 lat później jeszcze mówiło?

Nie. Wie pan, mi już nawet daty uciekają. Pamiętam te mecze, ale już nie pamiętam daty i godziny.

Trzeci mecz z Romą w Strasburgu, był rozgrywany dokładnie pół wieku temu. 22 kwietnia.

To są dokładnie urodziny mojej pierwszej, najstarszej córki. Ona także urodziła się 22 kwietnia, ale innego roku. Tak się to zbiegło, ale daty i godziny mają mi już prawo uciekać.

A co pan najlepiej pamięta z tych trzech spotkań z Romą. Właśnie rzut monetą?

Ja najbardziej pamiętam to drugie spotkanie na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Tutaj akurat Roma prowadziła po bramce z rzutu karnego (wykorzystał go Fabio Capello przyp.red.). A widomo, że wtedy Włosi grali tym swoim słynnym "catenaccio". Strzelali jedną bramkę, a później się bronili. Cementowali tyły i niedopuszczalni rywala do wyrównania. Zaświtało mi wtedy, że będzie bardzo ciężko wyrównać. A już w ogóle zdobyć zwycięską bramkę, która dałaby nam bezpośredni awans po meczu w Chorzowie. Pamiętam, że dochodziła już 90 minuta meczu, a my nadal przegrywaliśmy. Powiedziałem wtedy do Jurka Gorgonia: "idź tam do przodu". Mieliśmy wtedy optyczną przewagę. Mieliśmy naprawdę dużo sytuacji podbramkowych. Myślałem, że wzrost i umiejętności Jurka się przydadzą. Faktycznie... Poleciał tam i został sfaulowany na linii pola karnego. Sędzia bez zastanowienia pokazał na rzut karny. Włosi oczywiście protestowali, ale sędzia nie zmienił decyzji. Wykonawcą jak zawsze był Włodek Lubański. Podszedł, uderzył i trafił. Udało się doprowadzić do dogrywki. To był moment, który mocno utkwił mi w pamięci. Później był już Strasburg, a tam w czasie meczu gasło światło, też był karny. Tam były jeszcze inne nieprzyjemne historie.

W Strasburgu, w czasie trzeciego meczu, dwukrotnie zgasło światło powodując 20 minutowe przerwy. Sędzia powiedział panu wtedy, że jeżeli światło jeszcze raz zgaśnie to mecz zostanie unieważniony.

Było coś, ale ja nie znam francuskiego. Z tym światłem też była ciekawa historia. Organizatorzy mówili, że to nie ich wina... No to czyja? Plotki, których pewnie już dziś nie wyjaśnimy, mówią, że to zasługa "Maga Futbolu" Helenio Herrery, który był wtedy trenerem Romy. On robił wszystko, żeby Roma awansowała i to ona grała w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, a nie jakiś polski Górnik z Zabrza. Ja naprawdę jestem w stanie w to uwierzyć. Przed meczem mieliśmy jeszcze jedną nie przyjemną historię. W hotelu w Strasburgu czekaliśmy na autokar, który miał nas zabrać na stadion, a ten nie przyjeżdżał i nie przyjeżdżał. Przed tak ważnym spotkaniem chcieliśmy zrobić mocniejsza rozgrzewkę, a to dłużej trwa. A autokaru nie ma. Na szczęście do nas do hotelu - po autografy, zdjęcia i na rozmowę - przyjechali Polacy mieszkający w Niemczech i Francji. Gdy autokar nie przyjechał, to kibice po dwóch po trzech, brali nas do auta i zawozili na stadion.

Czyli nie dojechaliście podstawionym autokarem na mecz, a prywatnymi samochodami kibiców, którzy do was przyjechali.

Tak. Całe szczęście, że oni wiedzieli w jakim hotelu jesteśmy. Dzięki temu, że oni do nas przyjechali, dzięki kibicom my zdążyliśmy na stadion. Po meczu kierownictwo naszego klubu podeszło do kierowcy autokaru z pytaniem czemu po nas nie przyjechał. On odpowiedział, że szef włoskiej ekipy, czyli trener Herrera kazał mu stać pod stadionem i czekać do końca meczu, żeby zabrać zespół. Włosi mieszkali w innym hotelu niż my. To jest kolejne potwierdzenie, że pan Herrera robił wszystko, żeby w nasze szeregi wkradła się nerwówka. Trzeba przyznać, że mu się to udało i podziwiam go za spryt. Na pewno nie było to jednak zachowanie fair.

Później był finał z Manchesterem City, przegrany co prawda 1 do 2 przez Górnika, ale pan w tym meczu zdobył bramkę.

Tak. Z wielkimi oczekiwaniami podchodziliśmy to tego finału. Finałowy mecz nam sportowo nie wyszedł. Było wiele powodów tego, że w tym spotkaniu nie zagraliśmy na swoim normalnym poziomie. Był to jeden z najgorszych meczów Górnika, a pech chciał, że zdarzyło się to właśnie najważniejszym momencie. Mnie i kilku innym zawodnikom wydaje się, że jedną z przyczyn słabszego występu było odejście po meczach z Romą węgierskiego trenera Gezy Kalocsaja. Przyszedł trener Michał Matyas. Ze zmianą szkoleniowca zmieniła się taktyka i atmosfera. My czuliśmy się zupełnie inaczej, a taktyka na to spotkanie pozostawiała wiele do życzenia, ale nie chcę wchodzić w szczegóły. Ważna była też nasza dyspozycja fizyczna, a te trzy spotkania z Romą i dwie dogrywki czuliśmy jednak w nogach. To kosztowało nas sporo siły i nie mieliśmy w meczu z Manchesterem City takiej werwy. Siły i sprawności zabrakło nam właśnie na najważniejsze spotkanie. Do tego stadion. Mecz był rozgrywany w Wiedniu na słynnym Pratarze, ale obiekt był pusty praktycznie jak teraz - w czasie koronawirusa. Atmosfera była nie najlepsza. Pogoda w tym dniu też była bardziej angielska i sprzyjała rywalom. Pamiętam, że lało wtedy jak z cebra. Do tego nie mieliśmy odpowiednich butów, korki były za krótkie. To było wiele niuansów, które złożyły się w całość i spowodowały to, że przegraliśmy. Manchester też do tego meczu przygotowywał się dwa tygodnie, my tydzień. Na pewno w dniu finału nie byliśmy tym Górnikiem, który grał w Gracji z Olimpiakosem, z Glasgow Rangers, z Levskim czy nawet z Romą. My na pewno Manchesteru nie zlekceważyliśmy, bo to był zdobywca pucharu Anglii, więc nie byle jaki zespół. Musieliśmy się jednak pogodzić z tą porażką. Przykro nam było. Z którym z uczestników tego spotkania by pan nie rozmawiał, to na pewno czuje to samo. Na pewno z rozmowami z piłkarzami z tej drużyny trzeba się śpieszyć, bo już co raz mniej nas jest.