Gdy miał 19 lat, w wypadku stracił obie ręce. Nie powstrzymało go to od spełnienia marzeń. Bartosz Ostałowski został profesjonalnym kierowcą wyścigowym. Specjalizuje się w drifcie. Swoje auto prowadzi stopą. Opowiedział o swojej pasji naszej dziennikarce Marlenie Chudzio.

REKLAMA

Marlena Chudzio: Gdy mówisz, że jesteś drifterem to ludzie pytają, jak to robisz bez rąk, czy kto to jest drifter?

Bartosz Ostałowski: Mamy taką formułkę, że jestem jedynym na świecie profesjonalnym kierowcą sportowym, który prowadzi samochód stopą, dlatego że nie mam rąk. Jednak pierwsze skojarzenie ludzi to jest: jak to jest prowadzić bez rąk, ten drift schodzi na drugi plan. Wszyscy pytają, jak to możliwe, jak ty to zrobiłeś. Gdy pierwsze filmy z zawodów pojawiały się gdzieś w sieci, to były takie opinie, że to jest podstawione, że to jest obraz nagrany przez innego kierowcę na zawodach, a tutaj tylko w kabinie, gdzieś w garażu zmontowane. To był taki szok dla ludzi, że nie byli w stanie uwierzyć.

Bo przełóżmy to na inną dyscyplinę, to jest tak jakby wśród skoczków: Stocha, Żyły leciał też skoczek bez rąk?

No myślę, że tak...

Zupełnie profesjonalnie, nie - paraolimpijsko, tylko tak po prostu.

No myślę, że tutaj odpadłaby też jakaś powierzchnia nośna i stabilizacja, bo jednak oni tymi rękami dużo się stabilizują, natomiast u nas dochodzi bardzo duża komplikacja sprzętowa. Sprzęt jest bardzo kosztowny, wyspecjalizowany. Driftowóz, jak to się mówi potocznie w Polsce, ma bardzo duże modyfikacje, które umożliwiają mu jazdę w kontrolowanym, płynnym poślizgu. To jest praktycznie niewykonalne seryjnym samochodem, to oczywiście podnosi poprzeczkę razy trzy.

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio

Jest jedynym na świecie drifterem, który prowadzi auto stopą

Na czym polega drift?

Jazda w takim kontrolowanym, precyzyjnym poślizgu. Właśnie ta precyzja jest bardzo ważna, ponieważ podczas przejazdu driftowego są wyznaczone strefy, w których powinien się znaleźć kierowca na torze wyścigowym. Czasami muskamy ściany dosłownie na centymetry albo ocieramy się o nie zderzakiem, żeby być jak najbliżej tej strefy, żeby jak najbardziej zadowolić sędziów. Czasami trzeba przodem samochodu znaleźć się w jakiejś strefie i to wszystko w poślizgu, w kłębach dymu, ryk silnika, duża prędkość. To jest widowiskowe, kibice to kochają.

Ktokolwiek wpadł kiedyś w poślizg, wie, że to nie jest łatwe kontrolować to, co się wtedy dzieje z autem. Ciekawa pasja, ciekawy zawód jak na kogoś, kto przeżył bardzo trudny wypadek samochodowy.


Ja jechałem motocyklem, przede mną jechał mój kolega. Między nas wjechał samochód osobowy, który tak naprawdę zmusił mnie do manewru ratującego. Położyłem motocykl ślizgiem i wpadłem na barierki. Ale pasja nie zginęła w tym wypadku.

No właśnie, bo to nie jest tak, że zostałeś kierowcą po wypadku. Miłość do różnych pojazdów, bo zaczęło się od motoroweru towarzyszy ci od kilkunastu lat.

Tak od dziecka. To była wielka pasja. Zanim mogłem jeszcze cokolwiek prowadzić, to już biegałem na rajdy, oglądałem jakieś super oesy. Miałem dreszcze zachwytu, że to jest coś, co naprawdę jest moim marzeniem. Uwielbiałem dźwięk silników samochodów sportowych, motocykli. To jest coś, co sprawiało, że cały świat dla mnie znikał. Później, kiedy już byłem nastolatkiem, byłem wielkim fanem Krzyśka Hołowczyca, Leszka Kuzaja. Te teamy, super przygotowane samochody, hostessy, prędkość, odwaga. To mi bardzo imponowało i od zawsze marzyłem, żeby też kiedyś znaleźć się na torze jako zawodowy kierowca.

No i jesteś.

Dokładnie. Jestem, udało się spełnić to marzenie, a raczej wypracować, bo kiedy zaczynałem jako młody kierowca, jeszcze wtedy miałem ręce, wydawało się to proste. Sam sobie naprawiałem samochód, sam przygotowywałem wszystko. Wszędzie się spieszyłem, wszędzie gdzieś pędziłem. W zasadzie nie czułem jak wiele przygotowań i jak wiele trudu to wymaga. Natomiast kiedy znalazłem się po drugiej stronie, jako osoba z pewną niepełnosprawnością, zrobiło się bardzo dużo schodów i trzeba było je pokonać.

Nie potrafię sobie tego wyobrazić, że u progu dorosłego życia, bo miałeś 19 lat, wali się świat. Tak naprawdę całe życie się przygotowywałeś do tego i kiedy stałeś już u wrót, to wszystko się przewróciło. To mnie fascynuje, że stwierdziłeś: "ok, marzenia się nie zmieniają, zmienia się tylko sytuacja".

Ten wypadek nie był z mojej winny, nie zraził mnie do motoryzacji. Powiedziałem sobie od samego początku: "w jakimkolwiek ułamku, ale chcę dalej brać w tym udział". Jeżeli nie będę mógł być kierowcą, to może mechanikiem, może będę inżynierem, może będę projektował jakieś elementy dla teamów wyścigowych, ale chcę w tym być i to mnie bardzo napędzało.

Z tego wniosek, że można nie mieć rąk, ale najważniejsza jest silna głowa. To nie jest sport indywidualny. Jest sztab ludzi, którzy muszą tobie uwierzyć, że się da. O ile łatwiej jest mi wyobrazić sobie sytuację: "ja dam radę", to trudniej mi wyobrazić sobie sytuację: "ja wam pokażę, że dam radę." Znaleźć sponsorów i team, który będzie na mnie także pracował. Jak to się udało?

Te pierwsze kroki, czyli zrobienie licencji wyścigowej były bardzo trudne. Byłem pierwszą osobą na świecie, która po amputacji obydwu rąk zaczęła się ubiegać o licencję kierowcy wyścigowego. Wszyscy, jak się domyślasz, mocno się zdziwili. Musieliśmy wysłać wszystkie załączniki, cały projekt mojego samochodu do Genewy, do głównej federacji sportów samochodowych FIA. W zasadzie musiałem wszystko sam opracować. Były takie momenty, że już praktycznie miałem to w garści i nagle się okazywało, że muszę wysiąść z samochodu w osiem sekund. Jak to zrobić? Jak się wypiąć z pasów? I nagle myślę, już prawie jestem na mecie, a tu kolejne wyzwanie. I myślałem, co tu zrobić. W końcu opracowałem taki system, zdałem egzamin. Wysiadłem w 4,3 sekundy na egzaminie. Tak byłem zdeterminowany, że w końcu byłem lepszy niż trzeba. To wszystko miało mnie przygotować do dalszej walki, do pierwszych startów, w których nie byłem ostatni, byłem w środku stawki w rallycrosie czy w wyścigach.

17 na 40 startujących, tak wyglądał debiut.

Później wygrana na torze w Poznaniu, to zamknęło usta wszystkim niedowiarkom, którzy mówili, że to się nie uda, że "daj sobie spokój". To też spowodowało, że ludzie, którzy są w tym sporcie mnie dostrzegli. Trafiłem na rewelacyjną osobę, wielkiego pasjonata Krzysztof Oleksowicza, który powiedział: "zróbmy team driftingowy z Inter Cars". I tak to się zaczęło. Bardzo się cieszę i im dziękuję, że uwierzyli wtedy, kiedy byłem na samym początku i nie wiadomo było, czy to będzie sukces.

Rozwiązywanie kłopotów to jest chyba twoja specjalność. Po udanym początku drogi, znów było pod górkę - spalone auto.

To prawda. To była dramatyczna scena. Biorę udział w budowie tych samochodów. Mój team Ostałowski Motosport przygotowuje auta. Samochód był przygotowany od podstaw, wszystko nowe, nowe komputery, nowa instalacja elektryczna, wszystkie elementy, pasy, fotele. Był testowany na hamowni kilkanaście godzin. Była strojona skrzynia i silnik. To jest miejsce, gdzie ten świeżo zbudowany silnik powinien ujawnić jakieś błędy czy też choroby wieku dziecięcego, jak my to mówimy w motosporcie. Tymczasem tam wszystko było perfekt. Potem mieliśmy krótki trening na torze w Kielcach, a potem totalnie śmieszna sprawa - nagranie do Testerów Jakości. Miałem zakręcić bączka wokół prowadzącego. Miałem zrobić tam dwa boki i podczas tej krótkiej, banalnej dla mnie sceny, zdarzyło się coś takiego, że nagle pojawił się ogień pod maską, nie wiadomo, skąd zaczął się nagle szybko rozprzestrzeniać. Sytuacja była o tyle korzystna, że wokół nas stała cała ekipa filmowa. To nie było gdzieś daleko na torze. Moi mechanicy zaczęli to gasić. Okazało się, że była wada wtryskiwacza. Mgiełka paliwa z powietrzem dostała się na gorący kolektor wydechowy, na turbinę i nastąpił zapłon. Niestety paliwo to jest najgorsze, co może być. Mimo gaśnic, które poszły pod maskę, ogień nie poddał się. Chyba bym wolał dachować, niż przeżyć ten pożar, bo znikło wszystko. Zostało tylko tylne zawieszenie, które udało się uratować. Był to moment bardzo trudny. Na początku byłem w szoku. Dopiero to do mnie dotarło na drugi dzień, kiedy dotarłem do warsztatu, zaczęliśmy to rozbierać i zobaczyłem, że totalnie nic się nie uratowało. Byłem przybity, ale od razu sobie powiedziałem, że wracamy do gry, musimy walczyć, nie po to tyle lat na to poświęciłem...

Bo jestem niezniszczalny?

Dokładnie tak. Nie po to tyle lat w tym jestem, żeby teraz takie coś mnie złamało. Wzięliśmy mój stary samochód, którym do tej pory jeździłem. Zrobiliśmy szybki przegląd, remont i wróciłem do rywalizacji.

Jak ktoś myśli, że jesteś twardym, niewrażliwym facetem, jadącym tylko ostro do przodu, to się myli, bo jeszcze malujesz.

To jest moja wielka pasja.

Znów coś nieoczywistego z punktu widzenia osoby bez rąk.

To prawda. Ja nie sądziłem, że będę mógł jeszcze wrócić do malarstwa. Bardziej w motosport wierzyłem. Wiedziałem, ile precyzyjnych ruchów trzeba wykonać dłonią, nadgarstkiem, żeby coś naszkicować, zrobić płynne łuki, okręgi. Nie sądziłem, że to w ogóle będzie możliwe. Ale trafiłem znów na świetnych ludzi z wydawnictwa VDMFK, to jest międzynarodowy związek z siedzibą w Szwajcarii, który skupia ludzi na cały świecie. Zobaczyłem ludzi ze Stanów, Indii, Japonii, którzy malują stopą lub ustami. Powiedziałem: "wow, to niemożliwe, ale skoro oni to robią, to ja też spróbuję". I tak się stało, namalowałem parę prac, z których byłem totalnie niezadowolony.

Malujesz stopą czy ustami?

Stopą. I powiedziałem, że to się nie uda. Jednak coś dostrzegli jurorzy w wydawnictwie, przyjęli mnie na początku na takie stypendium artystyczne. Pojawiła się pierwsza wystawa, pojawili się ludzie, którzy mówili: "ja bym tak nie namalował ręką, ale ty jesteś dobry". Trochę mi było głupio na początku, ale potem zacząłem w to wierzyć i stawałem się coraz lepszy. Na początku były krzyki, było rzucanie pędzlem, było kopanie po sztaludze. Rzeczywiście drętwiały mi palce, to jest nienaturalna pozycja dla stopy. Kilka godzin trzeba trzymać nogę w powietrzu i malować różne detale na obrazie. Mięśnie, ścięgna nie były przyzwyczajone, żeby być w tej pozycji. Jednak każdego dnia jak wracałem do tego, to byłem coraz lepszy i w końcu zaczęło to przychodzić mi zupełnie naturalnie. Bardzo się cieszę, że dali mi szansę spróbować, bo dzięki temu ocaliłem tę drugą pasję - malarstwo, wiec nic nie straciłem.

Na twojej drodze życia na początku stanął ktoś, kto ci dał taką wiarę - paraolimpijka.

Kasia Rogowiec odwiedziła mnie w szpitalu, już nie pamiętam... trzeci, czwarty dzień po wypadku, kiedy rzeczywiście widziałem taką czarną dziurę, że wszystko jest skończone. Wszyscy byli bardzo zakłopotani, nie wiedzieli, co mi powiedzieć, nie wiedzieli, co będzie. To wszystko było wielką niewiadomą. I wtedy pojawia się Kasia i mówi: "zobacz, ja też nie mam rąk". Co prawda powiedziała mi od razu, że nasza sytuacja jest trochę inna, bo ona ma dłuższe przedramiona i może więcej coś chwycić, a ja nie mam całkiem. Ale ona pracuje, przyjechała tutaj swoim samochodem, sama mieszka.

Przyjechała...to jest kluczowe słowo.

Dokładnie. Dla mnie wtedy zapaliło się światełko w tunelu i powiedziałem, że ja też będę próbował.

Czujesz, że teraz ty możesz być takim światełkiem?

Tak nieskromnie mówiąc, chyba tak. Mamy dużo wiadomości na moim fanpage’u na Facebooku i to są różne historie. Pisze np. mama dwójki małych dzieci, że nie ma czasu, ciągle się bała zrobić prawo jazdy, boi się odpowiedzialności, jakieś pierwsze podejście jej nie wyszło, ale teraz kiedy mnie zobaczyła, to już nie ma wymówki i zrobi to. To jest dla mnie takie budujące. Piszą też inne osoby niepełnosprawne, które zmagają się ze swoimi problemami. I to też powoduje, że czuję, że w tym jest jakiś element misji.

Kiedy ty mówisz, że się da, to trudno ci nie uwierzyć?

Chyba tak. Choć oczywiście to co mówimy, brzmi bardzo ładnie, ale są momenty, kiedy ja też potrzebuję pomocy. Moi mechanicy muszą mi zapiąć pasy, przygotować samochód, wszystkiego sam nie zrobię. Podobnie jak w przypadku innych kierowców.

A gdyby nie wypadek byłbyś innym człowiekiem? Byłeś innym człowiekiem, tak w głowie?

Chyba nie do końca. Na pewno wypadek nauczył mnie cierpliwości, większego szacunku do wszystkiego, co się udaje realizować i cieszenia się z małych rzeczy. Na początku byłem dumny, że nauczyłem się obsługiwać myszkę, że wreszcie mogę coś zrobić sam. Gdy nauczyłem się jeździć samochodem, było mi to potrzebne po to by się przemieszać z punktu a do b, żeby pojechać na uczelnię, żeby załatwić coś samodzielnie i nie być "kłopotem" dla kogoś. To dało mi taką odwagę, bo w pewnym momencie pomyślałem: "stało się tak wiele, że chyba niewiele już mam do stracenia. Idę na sto procent, idę po swoje marzenia".