"Jestem człowiekiem, który potrzebuje różnorodności. Nie mógłbym pracować w jednym i tym samym miejscu. Nie mógłbym się też cały czas wspinać. Czasami mam dość wspinania. Zanurzam się wtedy w innym świecie. To jest taką odskocznią od ścian, od tego stresu" - mówi RMF FM jeden z najlepszych polskich wspinaczy wielkościanowych Marek Raganowicz. W 2017 roku jego pierwsza książka - "Zapisany w kręgach" - otrzymała tytuł Książki Górskiej Roku, a Raganowicz rok później został pierwszym laureatem Polskiego Złotego Czekana za sukcesy wspinaczkowe. Teraz powraca ze swoją drugą opowieścią - "Znikając". "Książki o górach mogą być wydawnictwami wyprawowymi, które nazywam książkami z cyklu: 'Pojechałem, zrobiłem i wróciłem', ale też mogą być zwykłymi książkami o jakichś historiach i problemach, próbującymi powiedzieć coś więcej. Dla mnie góry są pięknym tłem i pretekstem do tego, by się wypowiedzieć w tematach wolności, buntu i innych" - zaznacza. W rozmowie z dziennikarzem RMF FM Michałem Rodakiem opowiada o trudnych wspinaczkowych momentach, o partnerstwie i pokonywaniu wielkich ścian samotnie. "Przez trzydzieści parę lat wspinam się solo i nigdy nie było to motywowane brakiem partnera" - zauważa.
Michał Rodak: Rozmawiamy bardzo wcześnie. Jesteś u siebie w domu w Szkocji. Poranny bieg, dwie kawy i zapalenie w kominku już za tobą?
Marek Raganowicz: Dzisiaj nie! Nie było biegu i kominka, bo dzisiaj gorący dzień, ale zdecydowanie były dwie kawy.
W nowej książce podzieliłeś się swoimi codziennymi rytuałami. Na ile one są prawdziwe, a na ile są elementem wprowadzanej przez ciebie fikcji?
Są autentyczne. Tutaj niczego nie kreowałem. Te opisy rutyny życia, takiego bycia tutaj i cały opis tarasu, ogrodu i domu są prawdziwe.
Ostatnie miesiące i lata w górskim świecie przyniosły sporo wydarzeń i sporo dyskusji. Osoba śledząca je z boku mogła odczuć pewien przesyt. Czułeś kiedyś zmęczenie górami, wielkimi ścianami? Miałeś momenty, gdy nie chciałeś pod nie wracać i musiałeś zrobić sobie przerwę czy też mimo niepowodzeń od razu myślałeś o tym, że chcesz wrócić i miałeś w głowie kolejne próby?
To jest i tak, i tak. Na pewno miałem dość ścian i dość konkretnych miejsc. Miałem tak ze Ścianą Trolli w Norwegii, że wracałem i mówiłem sobie: "Nie, już więcej nie będę podejmował prób jej przejścia". Zmieniałem jednak zdanie. Można też powiedzieć o tym samym zjawisku w inny sposób. Czasami mam dość wspinania, zanurzam się w innym świecie i to jest taką odskocznią od ścian, od tego stresu. Ludzie mają różną psychikę. Wielu wspinaczy jest w stanie pracować jako przewodnicy, instruktorzy wspinania. Ja chyba nie mógłbym tak robić. Czasami mam dość gór. Dzięki Covidowi w ubiegłym roku zacząłem jeździć na surfing i uczyć się go. To jest doskonała odskocznia. Uważam, że to jest coś wspaniałego. Powróciłem też do moich miłości rytmicznych i zacząłem grać na tablach. Oczywiście samo pisanie też jest taką ucieczką od ścian i wspinania. Jestem człowiekiem, który potrzebuje różnorodności. Nie mógłbym pracować w jednym i tym samym miejscu. Nie mógłbym się też cały czas wspinać.
A ile razy najczęściej po wspinaczkowych niepowodzeniach wracałeś w to samo miejsce?
Biorąc pod uwagę wielkie ściany i duże plany, to na pewno była to Ściana Trolli. Byłem tam chyba prawie dziesięć razy, a zrobiłem tylko dwa zimowe przejścia. Może nie "tylko", bo niewiele osób robiło tę ścianę zimą dwa razy. Mnie się to udało i na pewno to wymagało wielu prób. Wiem to dokładnie, że w moim wypadku to nie było coś takiego, że przyjeżdżam, widzę ścianę i uderzam. Z Marcinem Tomaszewskim tak zrobiliśmy, ale mieliśmy dużo szczęścia i na pewno też moje doświadczenie z poprzednich wyjazdów wiele pomogło.
Podczas takiej wspinaczki wielkościanowej odpadnięcia od ściany są nieuniknione. Patrząc na opisy z tych momentów w "Znikając", są one dla ciebie bardziej motywacją niż elementem, który może cię złamać.
To jest tak, że odpadnięcia we wspinaniu stały się od jakiegoś czasu normą. Kiedyś było to rozumiane tak, że za wszelką cenę trzeba go uniknąć. Później stało się ono stałym elementem wspinania. Ja wspinam się hakowo i wielkościanowo. Trudno w tym stylu wyobrazić sobie przejście wielkiej ściany bez odpadnięcia. Trzeba się z tym oswoić. Muszę powiedzieć, że moim osobistym, nienagłośnionym sukcesem jest to, że parokrotnie przeszedłem ścianę El Capitana (kultowa dla wspinaczy ściana w dolinie Yosemite w USA - przyp. red.) bez odpadnięcia. To były kilkunastowyciągowe, a nawet liczące ponad 20 wyciągów drogi. Teoretycznie mógłbym więc zrobić taką drogę "na żywca" (bez asekuracji - przyp. red.)...
Coś takiego chodziło ci po głowie? Zastanawiam się jak wygląda ten proces i co sprawia, że człowiek decyduje się podjąć taką próbę. Najbardziej znane są teraz oczywiście osiągnięcia i przejścia Alexa Honnolda. Każdy oglądając "Free solo", czyli opowiadającą o jego wspinaczce produkcję nagrodzoną Oscarem w kategorii pełnometrażowy film dokumentalny, chciał pewne wniknąć w zakamarki jego psychiki. Jak to jest, że osiąga on pełen balans, nie ma momentu zawahania i jest w stanie tak gigantyczną ścianę pokonać bez asekuracji, w każdym momencie ryzykując upadek?
Myślę, że ten element zawahania u niego jest. To było też pokazane w tym filmie. Wiedziałem, że on planuje takie przejście solowe na El Capitanie. Wiedziałem też, że zanim tego dokonał, najpierw zrezygnował. Śledziłem te jego próby, a próby wskazują na wątpliwości. On wyczuł, że dzień nie jest odpowiedni, że nie wszystko jest właściwie zbalansowane i te wątpliwości były, aczkolwiek tak samo jak ty, tak samo ja nie potrafię zrozumieć siły jego umysłu i psychiki, która pozwoliła mu dokonać tak wielkiej rzeczy. Jeśli chodzi o moje wspinanie, to jest raczej kategoria takiej radosnej spekulacji myślowej. Nigdy nie myślałem o tym poważnie, by wyruszyć na jakiekolwiek wspinanie na El Capitanie bez liny.
Co w takim razie czuje wspinacz wiszący na linie, ale głową dół na takiej ścianie? Tego typu sytuacje też opisujesz w książce kilka razy. Relacjonujesz je bardzo spokojnie, ale przeciętnemu człowiekowi jednak trudno sobie wyobrazić zachowanie wtedy spokoju.
Tak, była taka sytuacja, opisana w rozdziale o pokonanej przeze mnie drodze Surgeon General na El Capitanie w 2014 roku. Odpadłem, wisiałem głową w dół i usłyszałem krzyk, ale to nie był mój krzyk. Krzyczała osoba, która widziała jak lecę i wiszę głową w dół. To był krzyk przerażenia wspinacza, gdy wspinał się na drodze obok. To jest tak, że poziom stresu, emocji i napięcia nerwów przy tych drogach o zupełnie ekstremalnych trudnościach, zwłaszcza na El Capitanie, w moim wypadku jest tak ogromny, że po odpadnięciu i wiszeniu głową w dół moje pierwsze myśli są bardzo techniczne. Zastanawiam się wtedy czy mam jakieś obrażenia, połamania, skręcenia nogi lub ręki... Podstawa to wtedy ocena sytuacji. Opisałem też podobne odpadnięcie na Ścianie Trolli zimą, gdy zatrzymałem się dosłownie 2-3 metry nad półką stanowiskową. Miałem szczęście, że ten lot nie był dłuższy, bo mógł się skończyć źle. W czasie wspinania mam jednak bardzo chłodne podejście do wszystkiego. Emocje przychodzą później w zaciszu domowym i gdy przypominam sobie pewne sytuacje, to myślę: "To się mogło źle skończyć". Taką mam psychikę, że w ścianie koncentruję się bardzo na tych technicznych aspektach i nie ulegam wielkiej panice.
Tego typu sytuacje budują doświadczenie. W "Znikając" wiele miejsca poświęcasz swojemu solowemu wspinaniu. Do postawienia na działanie solo dojrzewa się z biegiem lat?
To jest dobre pytanie i cieszę się, że dasz mi możliwość odpowiedzenia na nie, bo bardzo wiele dróg prowadzi do solowego wspinania. Każdy wspinacz ma swoje przejścia, które go do tego nakłaniają. To wspinanie solowe jest wynikiem różnych doświadczeń. Trudno powiedzieć o jednym powodzie, dla którego ludzie wspinają się samotnie. W moim przypadku było to tak, że po prostu postanowiłem się wspinać solo i to od pierwszego sezonu - już kilka miesięcy po kursie. Robiłem go w lipcu na Hali Gąsienicowej, a w październiku mieliśmy w szkole wykopki, które polegały na tym, że uczniowie szkoły średniej jechali do PGR-u kopać ziemniaki przez tydzień. Ja udawałem, że jestem chory. Spakowałem plecak i pojechałem w Tatry. Wtedy zrobiłem pierwszą drogę solo. To był świadomy wybór. Byłem pod ogromnym wpływem książki Waltera Bonattiego "Moje góry" i jego opisów solowego wspinania. Miałem taką wewnętrzną pewność, że chcę spróbować jak to jest i albo się okaże, że się do tego nadaję, albo nie. Koniecznie chciałem sprawdzić jak to na mnie działa. Okazało się to wspaniałym doświadczeniem i jak widać do dzisiaj, przez trzydzieści parę lat wspinam się solo i nigdy nie było to motywowane - jak u wielu wspinaczy robiących solowe przejścia - brakiem partnera. Nigdy nie podejmowałem decyzji o wspinaniu solowym z powodu, że nie mogłem znaleźć partnera do jakiejś drogi. Wręcz przeciwnie - z czasem, gdy zacząłem się wspinać na El Capie i robić coraz trudniejsze drogi, pojawiały się od lokalnych wspinaczy propozycje wspólnego wspinania, które zdecydowanie od lat odrzucam. Na El Capitanie niemal wyłącznie wspinam się solo. Robiłem tylko dwie drogi w zespole. W moim wypadku to jest więc bardzo naturalne - równolegle idzie wspinanie z partnerem i solo. Tak jak zauważyłeś, więcej solo, ale to nie jest przeciwko partnerskiemu wspinaniu zespołowemu. Nie jest też z powodu braku partnera i absolutnie nie z powodu jakiegoś złego stanu psychicznego. Przestrzegam przed tym, by takie powody nie stały u podstaw podejmowania decyzji o wspinaniu solowym, bo to jest bardzo zgubne. Trzeba kontrolować wszystko i poczuć, że właśnie nadchodzi ta chwila.
Parę pięknych dróg pokonaliście przez lata razem z Marcinem Tomaszewskim, ale po tych wspólnych wyprawach wróciłeś do wspinania solowego. To nie wynikało z jakiejś różnicy zdań między wami, ale sam poczułeś potrzebę powrotu do wspinaczki solowej...
Nawet nie nazwałbym tego powrotem. Ja to robiłem cały czas równolegle. Mieliśmy z Marcinem takie rozmowy, że może pojechalibyśmy gdzieś jesienią w Himalaje lub inne góry, ale ja odrzucałem takie projekty. Mówiłem, że jesienią jeżdżę w Yosemity. Chciałem zachować dla siebie tę strefę wspinania solowego. Wiem, że tego potrzebuję i zawsze robiłem to równolegle. Jestem bardzo dumny, że z Marcinem robiliśmy wielkie drogi, ale jednocześnie ja zrobiłem drogi Surgeon General na El Capie, a później jeszcze na Ziemi Baffina i na Ścianie Trolli. Dokonałem tego sam, równolegle wspinając się z Marcinem.
Dla ciebie był on partnerem, z którym najlepiej się czułeś na długich wyprawach?
Z Marcinem zrobiłem swoje największe przejścia zespołowe, ale jeśli chodzi o partnerstwo - nie wartościowałbym tego. Nie jestem takim wspinaczem, który często zmienia partnerów. Może Marcin jest nawet bardziej taką osobą. Ja wspinałem się solo równolegle z nim, a on się wspinał w zespołach równolegle do tego naszego wspinania. On jest bardziej otwarty na nowych partnerów i nowe zespoły, a ja nie. Wydaje mi się, że jestem osobą, która bardziej czai się i przygląda temu partnerowi i jak już go chwyci, to to wspinanie ma już wyższy poziom partnerstwa. Sytuacja z Marcinem akurat może osłabiać tę moją definicję, bo pierwszy raz związaliśmy się liną pod północną ścianą Polar Sun Spire, czyli największym urwiskiem na Ziemi i postanowiliśmy ją zrobić. To była wielka próba.
Jeśli chodzi o partnerstwo, to w pierwszej mojej książce był opisany Darek Kubik, z którym się wspinałem i do dzisiaj się przyjaźnimy bardzo blisko. Ostatnio też ktoś mnie zapytał o to jaki jest idealny partner. W moim rozumieniu - idealny partner to na pewno jest przyjaciel i te wszystkie kryteria z partnerami z reguły udaje mi się spełnić. To moje wspinanie solowe ma również tę siłę, że ja tego partnera nie muszę mieć. Nie czuję się do tego przymuszony. Mam tę swobodę wyboru, a wielkie ściany, które z Marcinem zrobiłem to ogromne doświadczenie i moje dalsze wspinanie nigdy nie byłoby takie, jak po tym doświadczeniu, które mieliśmy na trzech wielkich ścianach.
"Znikając" to jest opowieść o wielkich ścianach i nowych drogach czy też te twoje wspinaczkowe osiągnięcia to tylko dodatek do historii, którą sam nazywasz "opowieścią drogi"?
Wydaje mi się, że to jest tylko tło. Książki o górach mogą być wydawnictwami wyprawowymi, które nazywam książkami z cyklu: "Pojechałem, zrobiłem i wróciłem", ale też mogą być zwykłymi książkami o jakichś historiach, problemach i próbującymi powiedzieć coś więcej niż sprawozdawczy ton opowieści przekazującej fakty. Mówi się, że książki górskie są skierowane do miłośników gór czy wspinania. Ja to porównuję do czytelników "Życia Pi". Gdyby przyjąć tę samą kategorię, jest to książka dla rozbitków oceanicznych. Nie możemy tak patrzeć. Dla mnie góry są pięknym tłem i pretekstem do tego, by się wypowiedzieć. To konkretne tematy, w których chciałem zabrać głos. Tematyka górska w "Znikając" jest tłem do wypowiedzenia się w tematach wolności, buntu i innych.
Znów w książce przewija się wiele wątków muzycznych. Czytając stwierdziłem, że potrzebna jest do tego jakaś ścieżka dźwiękowa. Postawiłem na płyty z dyskografii zespołu Kraftwerk. Co ty proponujesz?
Proponowałbym tę muzykę, która jest wymieniona w książce. Muszę przyznać, że nie wszystko w czasie pisania robię zgodnie z założonym wcześniej planem. Pisanie mnie niesie. Gdy zaczynam pisać historię, to wiele planów idzie w kąt i pojawiają się nowe pomysły, za którymi podążam. Zwyczajnie idę za historią i tak pojawiła się tutaj twórczość Eryki Badu. Powiedziałem sobie, że w pierwszej książce muzyki było bardzo dużo i tutaj jest więcej tańca, choć pojawia się też nazwisko Milesa Daviesa. Mam jeszcze dalsze plany na pisanie i w każdej książce na pewno będzie muzyka.
Nie obawiałeś się znanego w świecie muzyki "syndromu drugiej płyty"?
W momencie, gdy ukazała się pierwsza książka, czyli w 2017 roku, miałem już napisaną prawie połowę drugiej. To szło równolegle i wiedziałem, że na pewno napiszę drugą książkę. Później potrzebowałem trzech lat na dokończenie samego tekstu i ponad roku na znalezienie wydawcy, dlatego książka się ukazuje 4 lata po pierwszej. Postanowiłem się z tym wszystkim zmierzyć, bo sukces pierwszej mnie zaskoczył. Nieskromnie mówiąc, wiedziałem że jest dobra, bo co wziąłem ją do ręki mówiłem: "To się dobrze czyta! To jest dobra historia i dobrze opowiedziana". Największy komplement wysłał mi natomiast mój wydawca. Powiedział mi: "Marek, w tym procesie wydawania ostatnia faza to praca osób przygotowujących tekst do druku. One czytają książkę ostatni raz i robią to błyskawicznie, przelatując przez teksty. One do mnie napisały, że nie udało im się tego zrobić tak szybko jak normalnie. Zatrzymały się i czytały, bo to była dla nich fajna książka". To mnie ruszyło, a później przyszła jedna, druga nagroda. Z jednej strony wiedziałem, że to dobra książka, a z drugiej byłem troszeczkę zaskoczony, pełen emocji. Druga książka zdecydowanie była więc wyzwaniem, by nie iść na fali, że pierwsza się udała. Nawet słyszę takie głosy od czytelników "Znikając", którzy są zdziwieni, że to nie jest kontynuacja "Zapisanego w kręgach". Chciałem zrobić odwrotnie i pokazać, że stać mnie na kreatywność i potrafię napisać coś innego. Nie chcę ciągle pisać tej samej książki - teraz mówiącej o tym, co zrobiłem od 2014 do 2020 roku, a później od 2020 do 2030... Absolutnie mnie to nie interesuje. Bardziej mnie interesuje wypowiadanie się na jakieś tematy na tle przeżyć, które miały miejsce w moim wspinaczkowym życiu.
Jak wpłynęły na ciebie nagrody? W 2017 roku na festiwalu w Lądku-Zdroju "Zapisany w kręgach" został wybrany Książką Górską Roku, a rok później zostałeś pierwszym laureatem Polskiego Złotego Czekana za sukcesy wspinaczkowe. W nowej książce pojawia się twoja krytyczna - pochodząca sprzed kilku lat - opinia o Złotych Czekanach. Własna nagroda zmieniła twoje spojrzenie na tego typu wyróżnienia?
Nagroda niczego nie zmieniła, a raczej ujawniła i potwierdziła to, o czym myślałem wcześniej. Nie zgodzę się na prowadzenie rozmowy o nagrodzie, biorąc za równoważny przykład nagrody wspinaczkowej i nagrody literackiej. Zupełnie to rozdzielam. Uważam, że nagroda literacka jest bardzo fajna. Jest oceną dla literata, dla osoby piszącej, dla autora, którego praca jest takim szczytem samotności. Siedzi się przy tym biurku i pisze. To jest naprawdę bardzo samotne działanie. Nie lubię natomiast nagród wspinaczkowych i nie jestem ich zwolennikiem. Uważam, że nagroda we wspinaniu jest - jak ja to nazywam - ciałem obcym. Ona nie przystaje do wspinania. To jest marketing. Została wytworzona dla potrzeb czasopism, festiwali, imprez masowych. Nie wiem czy kojarzysz, ale wcześniej, zanim te wielkie festiwale zaczęły się pojawiać w życiu górskim, były inne próby i Jerzy Kukuczka otrzymał medal Orderu Olimpijskiego za wszystkie ośmiotysięczniki. Dostał go razem z Reinholdem Messnerem. Uważałem to za absurd i w moim wąskim środowisku, gdy byłem młodym wspinaczem, to krytykowaliśmy. Później tą najbardziej znaną i wypromowaną nagrodą stał się Złoty Czekan, a w polskim środowisku mamy też inne nagrody, których byłem laureatem.
Nie odmawiam ludziom prawa do nagród, a widzom i sympatykom gór radości z nich. Zdecydowanie przeciwstawiam się natomiast temu, by te nagrody stymulowały wspinanie i miały wpływ na wybór celów oraz motywację ludzi. Wiem i widzę to, że tak jest. Z tym się bardzo nie zgadzam. Uważam, że alpinizm, himalaizm czy wspinanie wielkościanowe to takie sporty, w które wpisane jest ryzyko. To podjęcie decyzji powinno się odbywać poza tą motywacją w postaci nagród czy sponsorskich układów, a to ma coraz większe znaczenie.
Tak jak opisywałem, zdarzało się tak, że dostawaliśmy nagrodę razem z Marcinem Tomaszewskim i nikt do mnie nawet nie napisał maila z informacją o tym. Gdyby Marcin mi nie mówił, to ja bym nie wiedział, że przyznawane są nam nagrody. Marcin zajmował się więc odbieraniem ich. Miałem kiedyś bardzo interesującą rozmowę z osobą odpowiadającą za pewne nagrody. Nie zgodziliśmy się ze sobą co do koncepcji takich wyróżnień, ale zaznaczyłem, że moje podejście nie jest skierowane przeciwko nikomu. Ja nie odsądzam od czci i wiary tych gremiów, które przydzielają tę nagrodę, a wręcz przeciwnie - wielu tych ludzi bardzo szanuję i mam wielki szacunek dla ich osiągnięć. Moja niezgoda na nagrodę nie objawia się w tym, że jej nie odbiorę, bo z szacunku dla tych ludzi jeśli mogę to zrobić, to odbieram, ale nigdy nie przedłożę odbioru nagrody ponad wyjazd w góry i wspinanie. Tak było w paru przypadkach, że kolidowało to z terminem wyprawy i nie robiłem nic, by zmienić termin wyjazdu i trzymałem się swoich planów. Nie wyobrażam też sobie, żebym sam uczestniczył w jakiejś kapitule przyznającej nagrody. Absolutnie to nie wchodzi w grę.
"Znikając" to zabawa z czytelnikiem? Ile w tej opowieści jest fikcji, a ile prawdy? Czy tak, jak zdarza się w filmach - "podobieństwo pewnych postaci do rzeczywistych jest tylko przypadkowe"?
Na pewno są postaci, które w całości zostały wymyślone. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, żeby jakikolwiek autor pisał książkę, wymyślał postaci i one nie były sumą osób, które w jego życiu się pojawiły. Tutaj też tak jest. Śmieszną rzeczą, którą mogę ci powiedzieć, jest to, że gdy kończysz pisać książkę, oddajesz ją do wydawnictwa, a ono chce ją wydać i wszystko jest już poprawione, to wydawca mówi: "To jest literatura faktu i musimy uzyskać autoryzację osób, które są tam opisane". W trakcie rozmów o tym jak to ma przebiegać, kto i jakie fragmenty ma autoryzować, wydawca prosił więc o autoryzację fikcyjne postaci. To było dla mnie z jednej strony zabawne, ale z drugiej było wielkim komplementem.
Moje podejście jest takie, że postać jest prawdziwa, jeśli czytelnik wierzy, że taka jest. Nie ma sensu zastanawiać się na ile postać Kimiko ma związek z rzeczywistością. Trudno sobie wyobrazić, że Ryżowy Budda mógłby być prawdziwy i tak można wymieniać kolejne osoby. Raczej unikałbym dawania jasnej odpowiedzi kto istnieje naprawdę, a kto nie. Wprowadziłem taki element i to jest zaprzeczenie idei pierwszej książki, w której wszystkie postaci były rzeczywistymi i wszystkie opisane historie rzeczywiście się zdarzyły, a ja byłem ich uczestnikiem. Teraz zrobiłem inaczej, ponieważ by wypowiedzieć się na tematy, o których mówiłem przed chwilą, potrzebne mi były postaci fikcyjne. Stworzyłem je, by uniknąć czegoś, co mnie bardzo razi w literaturze górskiej i literaturze autobiograficznej. Tam autor bez przerwy wypowiada się sam na jakiś temat. To maniera, którą na pewno też widzisz. Bardzo często jest tak, że ktoś jedzie na wyprawę, relacjonuje ją i mówi: "Wszyscy mówili tak, a ja mówiłem inaczej i na końcu oczywiście wyszło na moje". Jest cała seria takich pozycji. Od pierwszej do ostatniej strony ciągle ten autor miał rację, a nikt inny jej nie miał. On wszystko wiedział, a nikt inny nic nie wiedział. Nie chciałem wyjść na takiego, który wszystko wie i wypowiada się we wszystkich możliwych tematach. Pomyślałem więc, że lepiej będzie wprowadzić osoby fikcyjne i wypowiadać się przez nie.
Bawisz się nie tylko postaciami, ale też formą. Jest fragment przerobiony na wspinaczkowy dramat. Jako teatrolog z wykształcenia całą wspinaczkę odbierasz jako odgrywanie ról?
Dobrze, że wziąłeś to na tapet, bo akurat ten aspekt umieszczenia tam dramatu był dla mnie bardzo znaczący. Jednym z tematów, w których chciałem zabrać głos, była obecność wspinaczy i innych ludzi w mediach społecznościowych. Zaczynam trochę interpretować własną książkę, co jest karygodne, ale skoro już zacząłem, to będę brnął. Jest coś takiego, że współczesny człowiek, gdy się rodzi, to bardziej niż nasi pradziadowie musi sobie odpowiedzieć na pytanie jaki image, jaki obraz siebie chce wykreować i przedstawić światu. Obecność mediów społecznościowych jest już częścią naszego życia, a zwłaszcza młodszych pokoleń. Z tego powodu postanowiłem wprowadzić dramat jako formę wypowiedzi. To znaczące przez samo pojawienie się w kontekście wspinania. Z jednej strony to coś bardzo osobistego, a z drugiej wiadomo, że to jest teatr, czyli zabawa w przedstawianie, a nie odtworzenie rzeczywistości. Gra symbolami i obrazami, a nie naturalizm.
Nawiązując do tytułu twojej pierwszej książki - zapisaliśmy właśnie kolejny krąg. Rozmawialiśmy poprzednio 3,5 roku temu, gdy wróciłeś z solowego wspinania na Ziemi Baffina, a drugą książkę kończysz przed tą wspinaczką. Rozumiem, że to zapowiedź części trzeciej...
Dobrze mnie przesłuchałeś. Zdecydowanie jestem w trakcie pisania trzeciej książki. Ogromny wpływ na moje życie - nie tylko wspinaczkowe - miały wyprawy na Ziemię Baffina. Byłem tam trzy razy. Dwukrotnie spędziłem wiele tygodni samotnie na jej dalekich północnych krańcach. O tym będzie trzecia książka - nie tylko, ale zdecydowanie nie umknęło to twojej uwadze, że w "Znikając" pojawia się taka zajawka dotycząca wytyczenia razem z Marcinem "Superbalance", czyli nowej drogi na Polar Sun Spire na Ziemi Baffina, ale ta wspinaczka nie jest dokładnie opisana. To będzie w trzeciej książce i będą też te samotne wyprawy, gdzie wytyczałem tam nowe drogi solowo.