Olimpijczyk z Soczi i jeden z najbardziej doświadczonych polskich alpejczyków Maciej Bydliński postanowił zakończyć karierę. Decyzja o rezygnacji z przygotowań do olimpijskiego sezonu, jest spowodowana brakiem pieniędzy na treningi i starty. "Męczyłem się przez ostatnie dwa lata, bo musiałem zajmować się wszystkim. Nie tak powinien wyglądać zawodowy sport. Nie stać mnie by trzeci sezon finansować z własnych środków" - mówi w rozmowie z dziennikarzem RMF FM.
Patryk Serwański: Skąd decyzja o zakończeniu sportowej kariery niespełna sto dni przed Igrzyskami Olimpijskimi w Pjongczang?
Maciej Bydliński: Koniec kariery to wynik braku finansowania. Nie stać mnie by trzeci sezon z rzędu finansować się z własnych środków i prywatnych sponsorów. Czekałem do ostatniej chwili, by przygotowania do sezonu olimpijskiego były jeszcze sensowne. Wsparcie od strony związku nie nadeszło i postanowiłem podjąć - moim zdaniem - rozsądną decyzję o zakończeniu kariery. Nie sprawia mi przyjemności startowanie w zawodach ze świadomością, że ciężko będzie poprawić wyniki, które osiągałem w poprzednich latach.
Polski Związek Narciarski już jakiś czas temu informował, że twoje przygotowania jak i Michała Kłusaka zostaną dofinansowane "w miarę możliwości finansowych związku". Czujesz się trochę "odłożony na półkę"? Może lepiej byłoby gdyby ktoś od razu powiedział po prostu "nie"?
Na półkę odkłada się w naszym kraju całe narciarstwo alpejskie. A co do mnie to określenie "w miarę możliwości" jest bardzo ogólne. Mam 29 lat i potrzebuję konkretów. Albo w lewo, albo w prawo. Do dzisiejszego dnia uchwała PZN była taka, że wesprą mnie i Michał Kłusaka, ale w przypadku podpisania umowy ze sponsorem. Do dziś takiej umowy nie ma i nie dostaliśmy ze związku ani złotówki.
Jesteś rozżalony całą sytuacją?
Nawet nie, bo te obietnice były bardzo ogólne. Podchodziłem do tego z dystansem, nie liczyłem na wiele. Wydaje mi się, że PZN nie był konkretny, bo może chcieli nam pomóc, ale brakowało im środków. Może też chcieli nas przytrzymać, by któryś z nas nie podjął właśnie takiej decyzji o zakończeniu kariery. Od początku ze strony związku nie było jasnych deklaracji, że na 100 procent nam pomogą.
Gdyby pojawił się ktoś, kto chciałby cię wesprzeć nawet teraz to zdecydowałbyś się na powrót i przygotowania do igrzysk w Pekinie w czteroletnim cyklu?
Główny powód mojej decyzji to brak budżetu. Nie brakuje mi chęci, czy motywacji. Jeśli znalazłby się sponsor - ludzie, którzy chcą pomóc - to wracam na narty nawet z chęcią jazdy przez kolejne cztery lata do igrzysk w Pekinie. Jest ciągle realna wizja rozwoju. Ja praktycznie skończyłem profesjonalną karierę w 2015 roku. Wtedy w Pucharze Świata wywalczyłem 12. miejsce. Zostałem jednak wyrzucony z kadry, bo nie spełniłem założeń. Powinienem dwukrotnie znaleźć się w czołowej "15" Pucharu Świata. Dlatego mam trochę żal. Nawet w Austrii nie wyrzuca się zawodnika punktującego w Pucharze Świata. I o to wyrzucenie z kadry - w najlepszym momencie kariery - mam żal. W tamtym sezonie trzykrotnie znalazłem się na punktowanych miejscach. Patrząc na przygotowania, organizację treningów - to był sukces. Należało się tego trzymać. Dziś młodsi koledzy mogliby korzystać z mojego doświadczania. A tak będą się borykać z tymi samymi kłopotami, które były moim udziałem 10 lat temu. Są sytuacje, w których nawet trener nie pomoże tyle co starszy zawodnik, który ma po prostu doświadczenie ze startów. O pomoc nie wołam, ale gdyby nadeszła, to na pewno bym ją poważnie rozważył.
Pewnie żałujesz straconej szansy na wyjazd do Pjongczang, bo na igrzyskach w Soczi spisałeś się poniżej oczekiwań. Teraz byłaby okazja by się po prostu poprawić.
Dokładnie tak do tego podchodzę. W Soczi miałem pecha. Byłem w formie, ale poważnie zachorowałem. Nie byłem w stanie wstać z łóżka, a co dopiero rywalizować na bardzo trudnej trasie. Z powodów zdrowotnych byłem tłem samego siebie. Celowałem tam w czołową piętnastkę i to było realne. Mam duży kompleks tych igrzysk i chęć poprawienia tych wyników, ale bez dobrego przygotowania nie ma na to szans. Sam wyjazd na igrzyska jest nagrodą. Dla mnie liczyłby się jednak konkretny wynik, a nie przejażdżka do Korei Południowej.
W ostatnich sezonach brakowało ci już trochę motywacji? Czułeś rezygnację?
Męczyłem się przez ostatnie dwa lata, bo zajmowałem się wszystkim: zbieraniem pieniędzy na sezon, znajdowaniem sponsorów. W ostatnim sezonie byłem też trenerem jednej zawodniczki. To jest masakra. Sport zawodowy to jedzenie, spanie i trenowanie, a nie wszystko dookoła. W takiej sytuacji ciężko o motywację i radość. Wolę pomagać innym narciarzom, którzy mają możliwości. To na pewno daje więcej frajdy jeśli ktoś jest wdzięczny, że przekazuje mu wiedzę. Taka praca cieszy o wiele bardziej, niż męczarnie z samym sobą i walka o wszystko.
PZN od lat kładzie główny nacisk na rozwój skoków narciarskich. Czujesz się zakładnikiem sukcesu Adama Małysza, czy Kamila Stocha?
W innych krajach na pierwszym miejscu jest narciarstwo alpejskie. Tam jest świadomość, ile trzeba włożyć w ten sport, by uzyskać efekty. U nas poszliśmy trochę na łatwiznę, ale jeśli są sukcesy, to dlaczego mamy ich nie wspierać? Nie mam żalu, że skoczkowie mają dobrych trenerów, dobrą organizację treningową. Im się to należy. Ale pieniądze z ministerstwa sportu idą na cały związek, który decyduje jak je przeznaczyć. Może tych środków jest za mało? Zimowe dyscypliny generują duże koszty. Może tu leży problem, że brakuje środków na przygotowania dla takich zawodników jak ja do igrzysk. Mimo, że startowałem ostatnio praktycznie półprofesjonalnie, to potrafiłem zająć 30. miejsce na Mistrzostwach Świata w kombinacji alpejskiej. A to już nie są czasy Andrzeja Bachledy, gdy w tej konkurencji startowała garstka zawodników. Dziś na liście startowej jest kilkudziesięciu zawodników. Chętnie poczekam na kolejne Mistrzostwa Świata. Za 10 lat będziemy mogli pogadać, czy to co udało mi się osiągnąć, było wartościowe czy nie. To nie jest łatwa konkurencja.
(ug)