To była największa niespodzianka i najważniejsze wydarzenie drugiego dnia lekkoatletycznych mistrzostw świata w Londynie: w biegu na 100 metrów Jamajczyk Usain Bolt zajął dopiero trzecie miejsce. Wielki faworyt uzyskał wynik 9,95. Przed nim finiszowali dwaj Amerykanie: Justin Gatlin (9,92) i Christian Coleman (9,94).
Bolt, który 21 sierpnia skończy 31 lat, był niepokonany na tym dystansie na wielkich imprezach od igrzysk w Pekinie w 2008 roku. Wyjątkiem był finał MŚ w Daegu w 2011 roku, gdzie Jamajczyk został zdyskwalifikowany z powodu falstartu. W sobotę wywalczył 14. medal imprezy tej rangi, z czego 11 ma z najcenniejszego kruszcu.
Występem nad Tamizą Bolt kończy karierę. Zapowiedział, że wystartuje jeszcze tylko w sztafecie 4x100 m.
Gatlin natomiast na 100 m w MŚ triumfował już... 12 lat temu w Helsinkach. Później jednak stracił tytuł, podobnie jak zwycięstwo na 200 m, bo przyłapano go na dopingu. Wygrywając w Londynie w wieku 35 lat, został najstarszym w historii mistrzem globu na najkrótszym dystansie.
Podczas prezentacji sprinterów w sobotę stadion zabuczał przez kilkanaście sekund, podobnie jak w piątek, gdy spiker wymieniał nazwisko Amerykanina. Podobnie widzowie zareagowali na jego sukces, choć jednym z pierwszych, który złożył mu gratulacje, był Bolt - mimo porażki bohater wieczoru.
Po wszystkim Bolt przyznał, że "zabił go start".
Normalnie ruszam szybciej, choć nie jest to mój największy atut. Zazwyczaj poprawiałem ten element z biegu na bieg, ale nie tym razem. Nie czułem się komfortowo w blokach, ale nie będę narzekał - mówił.
Po 30 metrach powinienem być wyżej, jednak nie da się ukryć, że ogólnie było ciężko, nie byłem w superdyspozycji, trochę dopadł mnie też stres. Jak zawsze jednak zrobiłem wszystko, co mogłem, ale ciało na więcej nie pozwoliło - przyznał.
On (Justin Gatlin) jest wielkim rywalem i żeby go pokonać, trzeba być w świetnej formie. Doceniam rywalizację z nim, to dobry człowiek - podkreślił również Bolt.
(e)