W niedzielę Ryoyu Kobayashi zostanie pierwszym w historii Japończykiem, który odebrał Kryształową Kulę za triumf w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w skokach narciarskich. Jego wyczyn jednak nie elektryzuje rodaków. Ci żyją zakończeniem kariery przez baseballistę Ichiro Suzukiego.
Jeśli ktoś spodziewał się najazdu japońskich dziennikarzy na finał PŚ w Planicy, albo jakiejś zorganizowanej grupy kibiców z tego kraju, to może czuć się rozczarowany. Skoki narciarskie nie należą do najpopularniejszych sportów w Kraju Kwitnącej Wiśni, a dominacja Kobayashiego wiele w tej kwestii nie zmieniła.
Ze skoczków powszechnie znany w Japonii jest Noriaki Kasai, ale wynika to przede wszystkim z jego wieku (ma 46 lat - PAP). Z przedstawicieli zimowych sportów znacznie popularniejsi są łyżwiarze figurowi - powiedział dziennikarz japońskiej agencji prasowej Kyodo Kentaro Tsuchiya.
Kobayashi w tym sezonie wygrał 12 konkursów. Jako trzeci w historii - po Niemcu Svenie Hannawaldzie i Kamilu Stochu - triumfował na wszystkich obiektach w jednej edycji Turnieju Czterech Skoczni. Zdobycie Kryształowej Kuli zapewnił sobie już dwa tygodnie temu, ale wielkiego wrażenia na jego rodakach to wszystko nie robi.
Największymi gwiazdami są dla nich baseballiści. Ponad 50 gra obecnie w amerykańskiej MLB, a w czwartek, w wyjątkowych okolicznościach, bo przed własną publicznością, karierę zakończył legendarny Ichiro Suzuki.
Urodzony w 1973 roku Suzuki przez dziewięć sezonów występował w rodzimej lidze. Choć mistrzostwo zdobył tylko raz, to indywidualnych nagród zebrał pokaźną kolekcję. W 2000 roku zgodził się w końcu odejść do MLB, którą wziął szturmem.
Po pierwszym sezonie w barwach Seattle Mariners został nie tylko najlepszym debiutantem, ale również najbardziej wartościowym zawodnikiem American League. Doskonale posługiwał się kijem, a w nawiązaniu do tego nazywano go "Czarodziejem". Z czasem ustanowił wiele rekordów.
Mając 36 lat po raz 10. z rzędu wystąpił w Meczu Gwiazd. Często zapowiadał, że zamierza grać do 50. urodzin. Jednak od początku poprzedniego sezonu jego statystyki wyraźnie się pogorszyły. Mariners powierzyli mu pracę w sztabie trenerskim, ale oficjalnie kariery nie zakończył. Planem był powrót w sezonie 2019.
Suzuki mimo słabego okresu przygotowawczego rzeczywiście wrócił. Mariners dwa pierwsze mecze rozegrali z Oakland Athletics w Tokio. Po czwartkowym ogłosił definitywne odejście na sportową emeryturę, a ponad 45-tysięczna publiczność zgotowała mu owację.
W japońskich mediach jego decyzja jeszcze przez jakiś czas będzie tematem numer jeden, tym bardziej, że zbiegła się z debiutem w Mariners kolejnej japońskiej gwiazdy Yuseiego Kikuchiego, który ze łzami w oczach żegnał się ze starszym kolegą.
Suzuki jest dla nas taką samą postacią jak Pele dla Brazylijczyków, czy Michael Jordan dla Amerykanów. Dwukrotnie Japonia z nim w składzie zostawała mistrzem świata - starał się wytłumaczyć jego fenomen Tsuchiya.
Kobayashi natomiast na prawdziwe uznanie musi jeszcze pracować. Największe szanse na nie będzie miał za trzy lata podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie. Złotym medalem zdobytym w Chinach powinien przyciągnąć uwagę, choć pewnie i tak nawet w połowie nie tak wielką, jak czołowi baseballiści.