Będzie specjalny zespół śledczy do wyjaśnienia okoliczności groźnego incydentu z policyjnym śmigłowcem Black Hawk podczas wojskowego pikniku w Sarnowej Górze na Mazowszu. Niebawem w prokuraturze okręgowej w Płocku zapadnie decyzja o powołaniu tej specgrupy. W niedzielę policyjna maszyna niebezpiecznie nisko latała nad ludźmi, a następnie zahaczyła o linię energetyczną.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Zespół śledczy ma wyjaśnić wszelkie okoliczności tego zdarzenia, które mogło doprowadzić do potężnej tragedii.
Nie tylko to, dlaczego załoga wykonywała brawurowe manewry, ale także czy były wszelkie potrzebne zgody na udział śmigłowca w tej imprezie. Czy była to impreza masowa, a także na jakiej podstawie policyjna maszyna w ogóle się tam znalazła - wyjaśniała RMF FM wiceszefowa prokuratury okręgowej Monika Mieczykowska.
Niebawem zapadnie decyzja o zabezpieczeniu wszystkich dokumentów w tej sprawie. Nie tylko w urzędzie gminy, ale także w Komendzie Głównej Policji, by ustalić, kto i dlaczego zdecydował o udziale Black Hawka w festynie.
Przypomnijmy, w trakcie imprezy z udziałem oficjeli, między innymi wiceszefa MSWiA Macieja Wąsika policyjna maszyna niebezpiecznie nisko latała nad ludźmi, a następnie zahaczyła wirnikiem o sieć energetyczną i zerwała jeden z przewodów. Pierwszą informację o tym zdarzeniu otrzymaliśmy na Gorącą Linię RMF FM.
Badania wykazały, że załoga była trzeźwa. Potwierdzono również, że śmigłowiec jest uszkodzony.
Naprawy wymaga co najmniej jeden płat wirnika, ale śledczy będą jeszcze przeglądać maszynę.
Będą także poszerzone przesłuchania załogi i osób odpowiedzialnych za obecność śmigłowca na pikniku.
Eksperci twierdzą, że koszty remontu samego wirnika śmigłowca mogą wynieść minimum kilkaset tysięcy dolarów.
Na pokładzie Black Hawka, który zerwał linię energetyczną, była trzyosobowa załoga. Jej członkiem był pilot, który 14 lat temu spowodował śmiertelny wypadek wojskowego śmigłowca koło Bydgoszczy.
Doszło do niego w 2009 roku podczas przygotowań do misji Afganistanie. Sterując Mi-24, wbrew procedurom bezpieczeństwa zbytnio obniżył lot maszyny, która zahaczyła najpierw o wierzchołki drzew na poligonie, a potem uderzyła w ziemię.
W katastrofie zginął drugi pilot, a technik pokładowy został ranny. Dowódca maszyny usłyszał wyrok dwóch lat więzienia w zawieszeniu.
Z ustaleń dziennikarza RMF FM wynika jednak, że przełożeni bardzo cenią sobie jego służbę w policji. Trafił do niej z wojska w 2016 roku. Był między innymi szefem szkolenia lotniczego w policji. Brał udział w wielu misjach, między innymi w zeszłorocznej akcji gaśniczej w Parku Narodowym Czeska Szwajcaria na północnym-zachodzie Czech.
Wielokrotnie transportował też organy do przeszczepów.