Czy w chwili wybuchu metanu w kopalni Pniówek, w miejscu, w którym do niego doszło, powinni być ludzie? Pragnący zachować anonimowość pracownicy Jastrzębskiej Spółki Węglowej, z którymi rozmawiała dziennikarka RMF FM Anna Kropaczek, twierdzą, że były nieprawidłowości dotyczące czasu pracy w kopalni. Wcześniej mówił o tym także przewodniczący związku zawodowego Sierpień 80 Bogusław Ziętek.
W rejonie katastrofy były miejsca, gdzie obowiązywał skrócony do 6 godzin czas pracy ze względu na wysoką temperaturę. Takie przepisy jednak, zdaniem rozmówców RMF FM, są łamane.
Jak mówią, po północy, kiedy doszło do wybuchu w kopalni Pniówek, górnicy powinni już być w innym miejscu.
Żeby być sześć godzin pod szybem, trzeba szybciej opuścić stanowisko pracy. Wiadomo, że to minimum pół godziny trzeba szybciej ze stanowiska wyjść, bo trzeba dotrzeć do szybu. Minimum 23:30 wystarczyłoby wyjść. Gdyby tych chłopaków tam nie było, poszliby na ten wyjazd, tak jak mieli iść, to nikomu nic by się nie stało. Te zmiany by się po prostu spotkały pod szybem w tym czasie. To jest przymus, dodatkowe pieniądze się ludziom płaci, żeby siedzieli cicho i robili to, co przełożeni każą i dlatego zostają. Drugą rzeczą jest to, że po prostu jeśli ci ludzie się nie będą godzić to zostaną oddelegowani na inne stanowisko, po prostu wyrzuci się ich z tej ściany.powiedział dziennikarce RMF FM Annie Kropaczek anonimowy rozmówca
Jastrzębska Spółka Węglowa przyznaje, że w ścianie, gdzie doszło do katastrofy, występowały miejsca ze skróconym czasem pracy, ale nie dotyczyło to całego rejonu.
JSW podkreśla, że przy odpowiedniej organizacji pracy żadnej osobie tam pracującej nie przysługiwałby skrócony czas pracy. Za tę organizację odpowiada sztygar bądź przodowy, a to, jak ona wyglądała w dniu katastrofy ustali Urząd Górniczy i prokuratura.
Na terenie należącej do Jastrzębskiej Spółki Węglowej kopalni Pniówek w doszło 20 kwietnia do wybuchów metanu. Przez katastrofę zginęło dotąd 9 osób - to górnicy i ratownicy górniczy, którzy po pierwszym wybuchu ruszyli na pomoc poszkodowanym. Cztery osoby zginęły w kopalni, pięć kolejnych zmarło, mimo wysiłków lekarzy, w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich, w tym jedna tuż po przyjęciu do szpitala.
Siedmiu osób dotąd nie odnaleziono. Ze względu na ekstremalnie trudne warunki pod ziemią, zagrożony rejon, gdzie pozostali górnicy, został otamowany. Akcję ratowniczą formalnie zakończono - w odizolowany od pozostałych wyrobisk rejon będzie można wejść, gdy wygaśnie tam pożar. "Dalsze prace będą prowadzone na zasadach profilaktyki" - poinformowało na początku maja Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego w Katowicach. Jak przekazano, wygaśnięcie pożaru w otamowanym rejonie może potrwać nawet kilka miesięcy.
Wszyscy zmarli w CLO poszkodowani z Pniówka mieli bardzo rozległe i głębokie oparzenia zewnętrzne oraz oparzenia dróg oddechowych. W siemianowickiej placówce leczonych było ponad 20 górników.