Co wspólnego ma mleko z wycieraczką, kasownik z żelazkiem albo taksówka z ogonkiem? Teraz już nic, ale kiedyś bardzo dużo. To “kiedyś” nie jest aż tak odległe, żeby nie dało się tam dojechać wehikułem wspomnień. Zapraszamy więc w podróż sentymentalną do czasów, gdy w kieszeniach nie było telefonów.

REKLAMA

Ale przeleciał ten czas. Nie wiadomo, kiedy - wzdycha mężczyzna siedzący na ławce w centrum Lublina. Za plecami ma gmach Poczty Głównej. A przed sobą topolę, w której miejscu jeszcze kilka lat temu rosła inna, wiekowa, ogromna, nazywana powszechnie "baobabem".

Rosnąca na pl. Litewskim topola była jednym z kilku zwyczajowych miejsc, w których umawiali się na spotkania mieszkańcy Lublina. Bardzo często było tutaj widać ludzi spoglądających na zegarki.

Niektórzy patrzyli na wskazówki ze zniecierpliwieniem. Wtedy nie można było wyjąć z kieszeni telefonu i zapytać: mam czekać, dotrzesz?. Na spóźnialskiego można było czekać albo nie czekać.

Czasami, jak zależało bardzo, to się czekało do oporu - mówi mężczyzna. Jak umawiano się na spotkania, gdy nie nosiło się telefonu w kieszeni? Na ostatnim spotkaniu się zaznaczało następny termin.

To się planowało - przyznaje przechodząca przez plac kobieta. Dodaje, że spontaniczne spotkania były rzadkością.

Umawiano się konkretnie. Na godzinę i w konkretnym miejscu. Tylko w ten sposób - słyszę od dwóch pań z duszami młodszymi od ich numerów PESEL, które grają w karty na ławce w dalszej części placu, gdzie słychać szemrzącą fontannę.

Fontanna też nie jest ta sama co kiedyś. Jej skromna poprzedniczka doskonale znała smak napojów spożywanych przez gromadzących się tu kilkadziesiąt lat punkowców. W ich gronie obracał się pan Marcin, który w 1992 r. skończył 18 lat i postanowił pojechać na festiwal do Jarocina. Był podekscytowany tym, że na scenie pojawi się świeżo reaktywowany zespół Sedes. Liczyło się to, żeby tam być.

Nie przejmowaliśmy się wtedy, czy mamy gdzie spać, czy mamy co jeść. Spaliśmy na Rynku w podcieniach, na ziemi. Jedliśmy mleko i bułki. Jednak mleko i bułki to jest bardzo pożywny pokarm - mówi.

Najpierw trzeba było do Jarocina dojechać. Jechało się długo. Poszło się na stację, wsiadło się w pociąg, bardzo rozrywkowy pociąg, notabene, zawarło się tam dużo znajomości - wspomina pan Marcin.

Zdarzyło mi się być wyrzuconym przez sokistów w Łodzi na dworcu Widzew. Oczywiście udało mi się wsiąść innymi drzwiami, schowałem się pod siedzeniem, przespałem pół drogi. Jak wyszedłem spod siedzenia, zupełnie inni ludzie siedzieli w przedziale, co wywołało spore zdziwienie. “Dzień dobry, ja tu jechałem wcześniej" - opowiada 50-latek. Czym zasłużył sobie na wyrzucenie z pociągu? Zapomnieniem legitymacji szkolnej i zakupem biletu ulgowego.

Bilety kiedyś się prasowało. Nie kolejowe, tylko te obowiązujące w komunikacji miejskiej. To były czasy kasowników, które robiły w bilecie określoną sekwencję dziurek.

Otwierało się kasownik, przestawiało się bolce, określony wzór był tych dziurek - wspomina Stanisław Siek, kierowca z 40-letnim stażem w MPK - Kontroler wiedział, czy był skasowany w tym autobusie, czy odpowiednia data. To widział tylko kontroler, bo znał schematy, a pasażer nie wiedział.

W tamtych czasach niektórzy pasażerowie na własną rękę prowadzili "recykling biletów", drukowanych wówczas na dość lichym papierze. Często wystarczyło odpowiednio ten papier zmoczyć, chociażby w parze nad czajnikiem, a potem wyprasować przez ściereczkę.

Próbowali ludzie różnych kombinacji - przyznaje pan Stanisław. Nie za każdym razem, ale dziurki po kasowniku zasklepiały się, przynajmniej do tego stopnia, żeby mniej wnikliwy kontroler ich nie dostrzegł. Jak się komuś udało, to jego wygrana.

Ale kiedyś nie było ani kontrolerów, ani kasowników. Byli konduktorzy, którzy sprzedawali też bilety. Później zastąpiono ich kasownikami.

Dłużej niż na autobus czekało się na taksówkę. Nie było nadmiaru taksówek w stosunku do potrzeb - wspomina Tomasz Szczykutowicz, jeden z najstarszych stażem lubelskich taksówkarzy.

Można było wezwać państwowe radio taxi, ale to była droga usługa, bo trzeba było zapłacić także za kilometry przejechane do miejsca odbioru pasażera. To zmieniło się dopiero po transformacji ustrojowej, gdy zaczęły powstawać prywatne firmy taksówkowe.

Jak zatem zamawiało się kurs? Po prostu szło się na postój i ustawiało w ogonku, jak wtedy mawiano na kolejki. Czekało się w kolejce. Na pewno dłużej niż na autobus. To też rozpuszczało kierowców, ponieważ wybierali sobie, kogo chcieli - wspomina pan Tomasz. Zdarzało się, że kierowcy nie zabierali pasażera, jeśli ten jechał za blisko i kurs byłby mało opłacalny. To było trochę utrudnione. Skargi pasażerów były rozpatrywane dość rzetelnie. Kto tam sobie pozwalał na takie zachowania, to się zachowywał.

W tamtych czasach istniały również specjalne budki z telefonami ustawione obok postojów. Można było dzwonić do budki z nadzieją, że jakiś taksówkarz podniesie słuchawkę. W jednej zwykle nikt słuchawki nie podnosił, bo nie miał kto tego robić. Po prostu nie stały tam taksówki, bo stali pasażerowie - mówi Szczykutowicz. Chodzi o postój przy Dworcu Głównym PKP, gdzie zazwyczaj była największa kolejka czekających na taksówkę.

O wiele lepiej zorganizowany był transport mleka, które - w szklanych butelkach - trafiało co rano na wycieraczki mieszkańców, o ile zamówili sobie taką dostawę. Wieczorem wystawiało się przed drzwi pustą butelkę, a rano zabierało pełną. Oczywiście pod warunkiem, że sąsiad nie zdążył jej opróżnić.