Jeżeli sądzisz...
Jeżeli sądzisz, że to druga rocznica wojny w Ukrainie - mylisz się. Jeżeli sądzisz, że Rosja nie patrzy poza Ukrainę - jesteś w błędzie. Jeżeli sądzisz, że sam fakt istnienia NATO zapewnia wystarczającą ochronę krajom należącym do Sojuszu Północnoatlantyckiego... Nie, nie zapewnia.
Władimir Putin w lipcu 2021 roku publikuje esej o "O historycznej tożsamości Rosjan i Ukraińców". Słowa zawarte w artykule wykorzysta na kilka dni przed inwazją. Stwierdzi wówczas, że Ukraina historycznie zawsze należała do Rosji i że kraj ze stolicą w Kijowie jest "sztucznym tworem" stworzonym przez bolszewików.
Od marca 2021 roku trwają manewry rosyjskiej armii przy granicy z Ukrainą. W październiku Rosja przyspiesza - rosyjskie wojska w dużej liczbie pojawiają się przy granicy ukraińsko-rosyjskiej i białorusko-ukraińskiej. Na początku grudnia 2021 roku "The Washington Post" publikuje zdjęcia satelitarne wywiadu wojskowego USA, świadczące o tym, że zgrupowanie armii rosyjskiej przy granicy z Ukrainą może liczyć ponad 170 tys. żołnierzy. Mimo to nadal nie brakuje głosów, że Putin gra na wywarcie "presji" na krajach Zachodu, że wojsko będzie służyć jedynie do osiągnięcia celów politycznych, że widmo wojny to blaga i że nic nie zakłóci światowego porządku, w którym wielkie konflikty zbrojne przestały mieć rację bytu.
Ludzkość traci oblicze
Wojna w Ukrainie nie rozpoczęła się 24 lutego 2022 roku. Dziś obchodzimy nie drugą, lecz dziesiątą rocznicę tego straszliwego konfliktu. Dokładnie 26 lutego 2014 roku na Krym wjechały ciężarówki wiozące rosyjskich żołnierzy. W nocy siły specjalne Federacji Rosyjskiej, żołnierze bez dystynkcji (nazwani później "zielonymi ludzikami"), zajęły budynki parlamentu i rządu Autonomicznej Republiki Krymu. Dwa dni później rosyjskie wojsko opanowało lotnisko Belbek w Sewastopolu. W marcu lojalny wobec Kremla samozwańczy szef rządu Siergiej Aksjonow zwrócił się do Władimira Putina o zapewnienie mieszkańcom Krymu "spokoju i bezpieczeństwa". Kilka dni później przegłosowano przyłączenie Krymu do Federacji Rosyjskiej.
Jeżeli pojawienie się obcej armii w innym państwie i siłowe zagarnięcie jego terytorium nie jest aktem wypowiedzenia wojny, to co nim jest?
Po dwóch latach znajdujemy się - my, opinia międzynarodowa - w podobnym punkcie, jak 24 lutego 2022 roku. Główna różnica polega na tym, że walki nie toczą się pod Kijowem, a szturmowane są miejscowości w obwodzie zaporoskim. Punkty strategicznie ważne na mapie wschodniej Ukrainy już częściowo padły i padną wszystkie, bo świat znów przestał wierzyć w zło, które narodziło się w Petersburgu i rozparło na kremlowskim tronie.
W kwietniu 2022 roku do podkijowskiej Buczy przyjechała Ursula von der Leyen. Szefowa Komisji Europejskiej powiedziała wtedy, że oglądając ślady masakry dokonanej tam przez Rosjan, zrozumiała, iż znalazła się w miejscu, w którym ludzkość straciła swoje oblicze. Od tej pory najczęściej wypowiadanym przez zachodnich polityków - od Waszyngtonu, przez Londyn, po Berlin - sloganem było: "jesteśmy zjednoczeni w kwestii Ukrainy". To nie były jednak tylko puste słowa, bo wraz z deklaracjami na Ukrainę popłynęły wówczas największe dostawy sprzętu dla tamtejszej armii. Ta sytuacja trwała około roku. Później "zjednoczenie z Ukrainą" przeszło stopniowo w "zmęczenie wojną w Ukrainie". Wraz ze zmęczeniem posypały się łańcuchy dostaw i planowanie dozbrajania Kijowa na dużą skalę.
Deklaracji o "zjednoczeniu" z ust przywódców Zachodu nie usłyszeliśmy przez długie miesiące. Wreszcie wypowiedział je polski premier, ogłaszając na początku lutego przyjęcie przez UE wartego 50 mld euro pakietu pomocy dla Kijowa. Donald Tusk zakomunikował o pomocy już w momencie krytycznym, gdy kluczowe wsparcie z USA zostało wstrzymane przez kłótnie w Kongresie. Zresztą kilka tygodni po optymistycznie brzmiących wieściach usłyszeliśmy z ust Radosława Sikorskiego, że kraje Unii Europejskiej nie mogą dojść do porozumienia w sprawie przekazania Ukrainie amunicji - potrzebnej teraz jak powietrze. Nie mówimy o czołgach, samolotach i systemach dalekiego zasięgu. Mówimy o amunicji do artylerii, czyli podstawowym środku prowadzenia działań na froncie.
W lutym 2024 roku świat jest tam, gdzie był dwa lata temu. Wojna Rosji z Ukrainą postrzegana jest jako konflikt lokalny. Kontenery z bronią i amunicją dla Kijowa zamieniono na dywagacje polityczne. Francja nie zgodzi się na masowy zakup amunicji dla Kijowa, bo chce zarobić na produkcji krajowej pocisków. Niemcy - po okresie, gdy po USA byli największym dostarczycielem broni dla Ukrainy - ponownie przeszli w stan stagnacji. Z trudnych do wytłumaczenia powodów Zachód po dwóch latach znów uważa, że zignorowanie tego, co dzieje się w Ukrainie, zapewni długofalowy pokój na kontynencie. Ta strategia nie sprawdziła się nigdy i nie sprawdzi się również teraz.
System bezpieczeństwa nie istnieje
Rosja, grając słabymi kartami, powiedziała krajom NATO "sprawdzam". Władimir Putin, Dmitrij Medwiediew, Dmitrij Pieskow, Siergiej Ławrow - czołowi przedstawiciele władz na Kremlu nie ukrywają, że Ukraina jest zaledwie początkiem. Tak jak od 2014 roku Moskwa nie ukrywała, że chce zająć Ukrainę, tak i teraz jesteśmy karmieni doniesieniami o groźbach Rosji wobec Polski, Łotwy, Litwy, Estonii, Finlandii, Szwecji. Rosjanie mówią wprost, czego chcą - to specyficzna forma uprawiania polityki, zupełnie inna od tej, którą promuje się na Zachodzie. To nie gra pozorów i sztuka negocjacji, jak zdają się myśleć w Londynie, Berlinie czy Paryżu. To strategia bazująca na sile i szantażu apokalipsą. Putin informuje o swoich chorych pragnieniach, po czym je realizuje - nie stara się tego ukryć i maskować. Wyciągnie też rękę po Europę bez względu na cenę i szydząc z idei kompromisu - dokładnie tak, jak czyni to teraz.
Gdy Rosja mówi "sprawdzam", NATO okazuje się potęgą jedynie na papierze. Rozdarty wewnętrznymi rozgrywkami Sojusz Północnoatlantycki nie byłby w stanie zareagować obecnie na inwazję ze wschodu. Potwierdzają to analitycy z kolejnych ośrodków badawczych. Unijne prawo nie jest dostosowane do przełączenia się na tryby wojenne, masową produkcję uzbrojenia, przesuwanie dużych kolumn wojsk przez swoje terytoria i nie daje gwarancji do szybkiego działania na dużą skalę. Podstawowe rozwiązania administracyjne powstają dopiero teraz i powoli, mozolnie mielone są w biurokratycznej maszynce technokratów z Brukseli. Europa błagalnie patrzy na Waszyngton, gdzie prezydent Stanów Zjednoczonych o najsłabszej od dziesięcioleci pozycji nie jest w stanie przeprowadzić przez Kongres podstawowych ustaw związanych z dozbrojeniem Ukrainy. Nad Starym Kontynentem zawisło również widmo powrotu do władzy Donalda Trumpa - człowieka nieprzewidywalnego, który może lekką ręką oddać Ukrainę Rosji - ponieważ będzie to dla niego ekonomicznie i - w krótkim horyzoncie czasowym - politycznie opłacalne. Może wycofać wojska amerykańskie ze wschodniej flanki NATO, ponieważ żaden Amerykanin nie chce umierać w okopach na linii Bugu, Wisły, czy Odry, walcząc przeciwko armii, która nie liczy się ze stratami w ludziach.
Wojna w Ukrainie pokazała nam, że globalny system bezpieczeństwa nie istnieje. Wojna za naszą wschodnią granicą udowadnia, że pakty, których Polska jest sygnatariuszem, mogą trzasnąć jak zapałki, gdy monstrum z Rosji tupnie nogą. Być może świat ma jeszcze czas na reakcję, chociaż szef polskiego MSZ przyznawał niedawno, że dla samej Ukrainy może być już za późno.
Władimir Putin o NATO po raz pierwszy
By zrozumieć genezę obecnej wojny i tego, czym kieruje się Władimir Putin, trzeba sięgnąć pamięcią daleko wstecz, bo do przełomu tysiącleci.
Mimo rozpadu Związku Radzieckiego w 1991 roku, Rosja i Ukraina pozostawały w bliskich relacjach - do tego stopnia, że Kijów trzy lata później zgodził się zrezygnować z broni jądrowej. Tego samego roku podpisano również Memorandum Budapesztańskie, czyli porozumienie, na mocy którego Rosja, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zobowiązały się respektować integralność terytorialną i suwerenność Ukrainy.
Kolejny ważny dokument podpisano w 1999 roku w Stambule. Dawał on każdemu państwu-sygnatariuszowi prawo do decydowania o swoim bezpieczeństwie, w tym m.in. wyboru traktatów sojuszniczych. Jednym z krajów, które podpisały porozumienie, była Rosja. Kiedy kilka lat po rozpadzie Związku Radzieckiego część krajów byłego bloku wschodniego zaczęła przystępować do NATO, Władimir Putin po raz pierwszy oskarżył zachodnie mocarstwa o złamanie obietnic. Ten argument - zbliżania się NATO do granic Federacji Rosyjskiej - prezydent Rosji wykorzysta ćwierć wieku później do inwazji na Ukrainę.
Minęło kilka lat, aż nadszedł rok 2004. Wtedy w Ukrainie zorganizowano wybory prezydenckie, w których stanęli naprzeciw siebie faworyt Zachodu Wiktor Juszczenko i wspierany przez Rosję Wiktor Janukowycz. Moskwa nie mogła pozwolić na zwycięstwo Juszczenki, dlatego propaganda robiła wszystko, by go zdyskredytować, a w jak najlepszym świetle przedstawić swojego pupila.
Udało jej się, bo o ile w pierwszej turze Juszczenko nieznacznie pokonał Janukowycza, to w drugiej lepszy okazał się kandydat z namaszczenia Rosjan. Ukraińska opozycja nie zgodziła się z tymi wynikami i zaskarżyła je do Sądu Najwyższego, który ostatecznie - po licznych dyskusjach na najwyższych szczeblach - rezultatów nie uznał i nakazał powtórzenie drugiej tury.
Po ogłoszeniu wyników drugiej tury wyborów w Ukrainie wybuchły protesty, które później nazwano Pomarańczową Rewolucją. Choć Juszczenko powtórzone głosowanie wygrał, to protesty trwały jeszcze przez prawie dwa tygodnie.
Walka o przywrócenie wpływów w Ukrainie
Porażka Wiktora Janukowycza była dla Rosji policzkiem. Jej pozycja na arenie międzynarodowej osłabła, a nawet śmiało można napisać, że Moskwa odniosła najdotkliwszą porażkę od czasu rozpadu Związku Radzieckiego. Kreml - co oczywiste - nie mógł tak tego zostawić, dlatego podjął wysiłki mające na celu przywrócenie swoich wpływów politycznych w Ukrainie, wykorzystując istniejące wewnętrzne podziały i podważając pozycję władz w Kijowie.
Częściowo udało im się to w 2010 roku. U naszych wschodnich sąsiadów zorganizowano wówczas kolejne wybory prezydenckie, w których ponownie udział wziął Janukowcz. Efekt? Wygrana zarówno w pierwszej, jak i drugiej turze. Rosja triumfowała, bo nowy prezydent tańczył w rytm wygrywanej przez nią melodii - podpisał m.in. ustawę, dzięki której język rosyjski stał się językiem urzędowym. Był to zresztą jeden z jego głównych postulatów wyborczych.
Kolejne lata jego prezydentury to m.in. represje wobec liderów opozycji, w tym byłej premier Julii Tymoszenko. Mimo takiej atmosfery w kraju i krytyki ze strony Zachodu, na początku 2013 roku ukraiński parlament zgodził się podjąć działania na rzecz spełnienia wymogów przystąpienia do Unii Europejskiej, w tym przeprowadzenia reform legislacyjnych, zadbania o prawa człowieka i uwolnienia więźniów politycznych. To rzecz jasna nie spodobało się Rosji, która jeszcze tego samego roku zmieniła swoją politykę handlową w stosunku do Ukrainy, prowadząc do znaczącego spadku poziomu ukraińskiego eksportu.
Pod koniec 2013 roku Janukowycz podjął nagłą decyzję o niepodpisywaniu układu stowarzyszeniowego z UE na rzecz zacieśnienia więzi z Rosją i Eurazjatycką Unią Gospodarczą. W odpowiedzi w Ukrainie wybuchły gwałtowne protesty, które koncentrowały się głównie w Kijowie, ale rozlały się również na inne miasta. Po trzech miesiącach - w lutym 2014 roku - prezydent Ukrainy i przedstawiciele opozycji podpisali porozumienie, które zakładało przeprowadzenie przedterminowych wyborów.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie - Janukowycz uciekł z kraju, a ukraiński parlament przyjął projekt ustawy uchylającej prawo z 2012 roku, zgodnie z którym język rosyjski stał się językiem urzędowym. Choć ustawa nie została finalnie uchwalona, to sam fakt, że w ogóle komuś przyszło do głowy przy tym majstrować, wywołał wściekłość we wschodnich, rosyjskojęzycznych regionach Ukrainy. Oliwy do ognia dolewały rosyjskie media, które przekonywały, że ludność rosyjska jest w bezpośrednio zagrożona działaniami władz Kijowa.
Później powołano rząd tymczasowy i wyznaczono przedterminowe wybory prezydenckie, a Janukowycz pokazał się w Rosji i na konferencji prasowej oświadczył, że wciąż pełni obowiązki prezydenta Ukrainy. Przywódcy rosyjskojęzycznych regionów na wschodzie Ukrainy zadeklarowali lojalność wobec niego, co doprowadziło do prorosyjskich protestów na wschodzie kraju i Krymie.
Protesty w Donbasie i aneksja Krymu
Pod koniec lutego 2014 roku w głównych miastach we wschodnich i południowych obwodach Ukrainy rozpoczęły się prorosyjskie demonstracje. Choć pierwsze protesty były bardziej oddolne, wynikające z niezadowolenia z władz centralnych, to Moskwa wykorzystała niestabilną sytuację i podziały w kraju. Rozpoczęła się wówczas skoordynowana kampania polityczna i wojskowa przeciwko Ukrainie. Władimir Putin poparł separatystów, opisując Donbas jako część "Nowej Rosji" i publicznie wyrażając zdziwienie, że region ten w ogóle stał się częścią Ukrainy.
Równolegle do niepokojących zdarzeń zaczęło dochodzić na Krymie. Po tym, jak Wiktor Janukowycz został obalony, Putin w rozmowie z szefami służb bezpieczeństwa powiedział, że Moskwa powinna rozpocząć pracę nad "zwrotem Krymu Rosji". Efektem było wejście na półwysep "zielonych ludzików", czyli rosyjskich żołnierzy bez dystynkcji, którzy błyskawicznie zajęli strategiczne obiekty (m.in. urzędy i obiekty wojskowe). Jeszcze tego samego dnia parlament Autonomicznej Republiki Krymu zagłosował za rozwiązaniem władzy i zastąpieniem Anatolija Mohylowa Siergiejem Aksjonowem na stanowisku premiera.
Na początku marca Aksjonow zwrócił się do Putina z prośbą o "zapewnienie spokoju i bezpieczeństwa mieszkańcom Krymu". Moskwa zapewniła, że nie zignoruje jego prośby, dodając, że zaprowadzi tam pokój i porządek. To schemat, który Kreml powtórzył w lutym 2022 roku, odpowiadając na "prośbę" władz tzw. Donieckiej Republiki Ludowej i Ługańskiej Republiki Ludowej.
W połowie marca zorganizowano referendum, w którym zwrócono się do miejscowej ludności, czy chce przystąpić do Rosji, czy utrzymać status Krymu jako części Ukrainy. Głosowanie odbyło się pod groźbą użycia broni i bez udziału niezależnych obserwatorów. Oficjalne wyniki referendum, w którym mieszkańcy w przytłaczającej większości odpowiedzieli się za przyłączeniem do Rosji, nie miały żadnego znaczenia. Jak pisał wówczas Ośrodek Studiów Wschodnich, referendum miało jedynie dostarczyć "listka figowego" dla podjętej już przez Kreml decyzji o oderwaniu Krymu od Ukrainy. Stało się to finalnie 18 marca, kiedy proklamowano aneksję półwyspu.
Zarówno Ukraina, jak i inne kraje potępiły aneksję, uznając ją za naruszenie prawa międzynarodowego i rosyjskich porozumień gwarantujących integralność terytorialną Ukrainy. Aneksja doprowadziła do zawieszenia Rosji w grupie G8 i nałożenia na Moskwę sankcji. To było za mało. Zachód nie zrobił nic, by zapobiec bezprawnemu przejęciu władzy na Krymie. To tylko wzmocniło Putina, który w kolejnych latach udowodnił, że nie liczy się nikim.
Wojna w Donbasie i zerowa reakcja Zachodu
Kiedy Rosja bezprawnie przejmowała władzę na Krymie, protesty w Donbasie przybierały coraz ostrzejszą formę. Wspierani przez Rosję uzbrojeni separatyści zajęli budynki ukraińskiego rządu i ogłosili powstanie tzw. Donieckiej Republiki Ludowej i Ługańskiej Republiki Ludowej jako niepodległych podmiotów, prowadząc do konfliktu z ukraińskimi siłami rządowymi. W kwietniu 2014 roku Kijów rozpoczął na wschodzie kraju operację antyterrorystyczną, której celem było wyparcie prorosyjskich separatystów.
Do końca sierpnia Ukraińcy odbili większość terytoriów zajętych przez separatystów i prawie odzyskali kontrolę nad granicą ukraińsko-rosyjską. Władimir Putin - nie mogąc na to pozwolić - wysłał do Donbasu regularne wojska, czołgi i artylerię. "Ukryta inwazja" Kremla sprawiła, że siły Kijowa ponownie utraciły sporą część terytorium.
We wrześniu wszystkie strony konfliktu - Ukraina, Rosja, Doniecka Republika Ludowa i Ługańska Republika Ludowa - podpisały w Mińsku pierwsze porozumienie o zawieszeniu broni. Spokój na froncie był tylko tymczasowy, wszak ciężkie walki wybuchły ponownie w styczniu 2015 roku. Separatyści przejęli wówczas kontrolę nad lotniskiem w Doniecku, które było ostatnią częścią tego miasta pozostającą w rękach Ukraińców. 12 lutego podpisano w stolicy Białorusi kolejne porozumienie o zawieszeniu broni, ale separatyści znów je naruszyli, atakując Debalcewe. Po kilkudniowej walce miasto padło.
Od tego czasu linia frontu w znacznej mierze nie uległa zmianie - obie strony umocniły swoje pozycje, budując sieć okopów i bunkrów. Konflikt, który w pierwszym etapie charakteryzował się sporą dynamiką, przeobraził się w walki pozycyjne. Taki stan rzeczy utrzymywał się w zasadzie do 2021 roku, kiedy intensywność walk wzrosła, a wojska rosyjskie zaczęły się gromadzić przy granicy z Ukrainą.
Mijały lata, w Donbasie trwały krwawe walki, Rosja jawnie wspierała separatystów, co rusz naruszała porozumienia, a Zachód... No właśnie. Władimir Putin w tym czasie brylował na salonach, gdzie przyjmowali go najważniejsi przywódcy świata. Zachodnie elity ślepo wierzyły, że Rosja będzie stabilnym partnerem na arenie międzynarodowej. Nic bardziej mylnego. Zachód lekceważył wiele zagrożeń i pozwolił im urosnąć. Rosyjska gospodarka - pompowana przez pieniądze ze sprzedaży do Europy surowców energetycznych - ciągle rosła, dając prezydentowi Rosji narzędzia do rozpoczęcia kolejnego etapu wojny. Inwazji na Ukrainę.
Początek inwazji
Wojna, która ogarnęła całą Ukrainę, nie wybuchła nagle - Władimir Putin przygotowywał się do niej latami. Apogeum tego wszystkiego nastąpiło w kwietniu 2021 roku, kiedy przy granicy z Ukrainą zaczęły się gromadzić rosyjskie wojska. Choć później część sił wycofano, to jednak zostawiono całą infrastrukturę i w październiku ponownie zaczęto obserwować grupowanie się żołnierzy i sprzętu wojskowego. W tym czasie Kreml wielokrotnie zapewniał, że jego wojska nie szykują się do inwazji. Innego zdania był zachodni wywiad, który ostrzegał Kijów przed rosyjskim natarciem.
W grudniu 2021 roku Putin wystosował żądania, o których mówił już - jak wspomnieliśmy - 25 lat wcześniej; chciał, by Sojusz Północnoatlantycki się nie rozszerzał i ograniczył swoją aktywność na wschodniej flance. Miesiąc później - w styczniu 2022 roku - NATO odrzuciło jego żądania. Trzy dni przed wybuchem wojny, 21 lutego 2022 roku, prezydent Rosji podpisał dekret o uznaniu suwerenności Donieckiej Republiki Ludowej i Ługańskiej Republiki Ludowej. Jak już pisaliśmy, poprosili go o to ich przywódcy.
Rosyjska inwazja rozpoczęła się wczesnym rankiem 24 lutego 2022 roku. Prezydent Rosji w przemówieniu wydał rozkaz przeprowadzenia "specjalnej operacji wojskowej" w Donbasie, której celem miała być "demilitaryzacja i denazyfikacja Ukrainy". Rosyjskie wojska zaatakowały Ukrainę z trzech stron - od północy, w tym z Białorusi, od wschodu i od południa, z zaanektowanego Krymu. Jednocześnie Rosjanie rozpoczęli ataki rakietowe na obiekty wojskowe i lotniska m.in. w Kijowie, Charkowie, Odessie czy w obwodzie lwowskim.
Jak relacjonował w rozmowie z mediami w sierpniu 2023 roku gen. Mykoła Ołeszczuk, dowódca Sił Powietrznych Ukrainy, w nocy 24 lutego 2022 roku wydał dwa najważniejsze rozkazy. Mój pierwszy rozkaz był o godz. 3:20. Jako dowódca obrony powietrznej Ukrainy wydałem komendę "Dywan", na którą wszystkie samoloty pasażerskie będące w powietrzu musiały albo opuścić przestrzeń powietrzną Ukrainy, albo wylądować na najbliższym lotnisku - powiedział.
Wojskowy drugi rozkaz wydał 30 minut później. Poleciłem podnieść wszystkie nasze samoloty wojskowe w powietrze. Zrozumiałem, że pierwsze uderzenia, które zostaną przeprowadzone na nasze państwo, zostaną skierowane na nasze lotniska wojskowe, obiekty infrastruktury krytycznej, przeciwlotnicze systemy rakietowe i radary - podkreślił.
Podjęto wówczas decyzję o rozproszeniu całego sprzętu wojskowego. W efekcie wszystkie jednostki przesunęły się z pozycji, na których znajdowały się przed wojną - dodał, zaznaczając, że w ten sposób udało się uratować uzbrojenie, jakim Ukraina obecnie dysponuje.
Pierwsze tygodnie i klęska Rosjan
Ukraina początkowo broniła się tym, co miała, czyli w głównej mierze sprzętem poradzieckim. Jeszcze przed wybuchem pełnoskalowej wojny Stany Zjednoczone i inne zachodnie kraje przekazały co prawda lżejszą broń, m.in. ręczne przeciwpancerne pociski kierowane Javelin, ale była to kropla w morzu potrzeb. Ukraińcy zrobili z nich jednak użytek, co pokazywali w kolejnych tygodniach, niszcząc rosyjskie maszyny.
W pierwszych dniach inwazji wszystko działo się błyskawicznie: Rosjanie notowali znaczące postępy, zdobywali kolejne tereny i wydawało się, że zajęcie Kijowa to tylko kwestia czasu - tym bardziej, że rosyjskie oddziały rozpoznawcze dotarły do przedmieść ostrzeliwanej stolicy Ukrainy, a pozostałe siły przejęły kontrolę nad Czarnobylską Elektrownią Jądrową i zajęły podkijowskie miejscowości (np. Buczę czy Borodziankę). Pamiętamy też przecież długą na 65 kilometrów kolumnę pojazdów, która nadciągała w stronę Kijowa od Białorusi. To było ok. 15 tys. żołnierzy, których zadaniem było wejście do Kijowa. W Polsce spodziewano się wówczas najczarniejszego scenariusza.
Rosjanie, którzy mieli bardzo rozciągnięte linie zaopatrzeniowe, a w dodatku popełnili błędy taktyczne i natrafili na silny ukraiński opór, finalnie stolicy Ukrainy nie zajęli. Mało tego - trwająca od początku inwazji bitwa o Kijów formalnie zakończyła się na początku kwietnia, wraz z wygraniem przez Ukraińców walki o strategicznie ważne miasto Hostomel. Rosjanom nie pozostało nic innego, jak wycofać się z obwodu kijowskiego. Trzydniowa operacja zajęcia Kijowa zakończyła się sromotną klęską. Świat zobaczył i zrozumiał, że Rosja nie jest takim hegemonem, na jakiego się kreowała.
Okupacja przez Rosjan obwodu kijowskiego - podobnie jak innych obszarów Ukrainy - była bardzo brutalna. Dopiero gdy wojska rosyjskie wycofały się z podkijowskich miejscowości, na światło dzienne wyszły popełnione przez nich zbrodnie. Ich symbolem stała się Bucza, w której znaleziono ciała ok. 1000 cywilów, z których ponad 650 albo zostało zastrzelonych, albo zginęło od odłamków pocisków. Na części ciał były ślady tortur. Podobnie jak w innych częściach kraju, gdzie stanął but rosyjskiego żołnierza, tak i tam dochodziło również do gwałtów.
Druga połowa kwietnia przyniosła kolejne ważne wydarzenia - najpierw Ukraińcy skompromitowali rosyjską Flotę Czarnomorską, zatapiając krążownik rakietowy "Moskwa", a następnie siły Kremla rozpoczęły ofensywę na wschodzie kraju mającą na celu przejęcie kontroli nad całym Donbasem, czyli obwodami ługańskim i donieckim. To był od tej pory główny cel Rosjan, którzy nie mogli już więcej zagrozić stolicy Ukrainy. Co ważne, cel dotychczas niezrealizowany.
W drugiej połowie maja - po trwającym prawie miesiąc oblężeniu - padł ostatni ukraiński bastion w Mariupolu, czyli kombinat metalurgiczny Azowstal. Do niewoli trafiło wówczas ok. 2 tys. ukraińskich obrońców, z których część później - dzięki interwencji Turcji - wróciła do domów. Rosja była wściekła, wszak mieli oni pozostać w Ankarze do końca wojny. Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan chciał jednak inaczej.
Ukraińskie kontrofensywy - jedna spektakularna, druga mniej
Zdobycie Mariupola - nie licząc jeszcze utraty przez Ukraińców miasta Lisiczańsk w obwodzie ługańskim - było w zasadzie ostatnim poważnym sukcesem Moskwy w 2022 roku. Potem do głosu doszli Ukraińcy, a wydatnie pomogli im w tym Amerykanie. Pentagon przekazał bowiem wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe HIMARS o zasięgu ok. 80 kilometrów, które całkowicie zmieniły przebieg walk na froncie. Siły Kijowa mogły od teraz atakować oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od linii frontu łańcuchy zaopatrzeniowe sił rosyjskich, składy amunicji czy cenny sprzęt wojskowy. Piłeczka była po stronie Ukrainy.
Pod koniec sierpnia i w pierwszych dniach września siły ukraińskie rozpoczęły kontrofensywę najpierw na południu kraju, czyli w obwodzie chersońskim, a potem na północnym-wschodzie, w obwodzie charkowskim. Szczególnie imponująco została przeprowadzona ta druga, bowiem w ciągu niespełna czterech tygodni Ukraińcy wyzwolili ponad 500 miejscowości na obszarze o powierzchni ponad 12 tys. kilometrów. Jednym z miast, nad którymi Ukraina odzyskała kontrolę, było Izium. Warto o nim wspomnieć, bo odkryto tam - podobnie jak w podkijowskiej Buczy - masowe groby, w których było ponad 400 ciał, w większości cywilów. Część ekshumowanych zwłok miała związane ręce lub ślady tortur.
Rosjanie przenieśli swoje doborowe jednostki na południe Ukrainy, obawiając się, że to właśnie tam skupi się uderzenie sił ukraińskich. Ukraińcy wykorzystali pustkę w obwodzie charkowskim i wzięli Rosjan z zaskoczenia, ale w obwodzie chersońskim tak kolorowo już nie było. Siły Kijowa długo waliły głową w mur, ponosząc przy tym poważne straty. Opór armii agresora udało się dopiero przełamać listopadzie - najpierw szef rosyjskiego resortu obrony Siergiej Szojgu nakazał wojskom stacjonującym w Chersoniu wycofać się na wschodni (lewy) brzeg Dniepru, a następnie do miasta weszli Ukraińcy. Chersoń, a szerzej wszystkie tereny na zachodnim (prawym) brzegu rzeki, znalazły się ponownie pod kontrolą ukraińską.
W międzyczasie - w odpowiedzi na postępy Ukraińców - Władimir Putin ogłosił mobilizację, w wyniku której w ciągu następnego roku 300 tys. Rosjan poszło na wojnę, a 260 tys. uciekło z kraju. Chcąc skonsolidować rosyjskie zdobycze, zarządził też nieuznane przez społeczność międzynarodową tzw. referenda w tzw. Donieckiej Republice Ludowej i Ługańskiej Republice Ludowej oraz na okupowanych terenach obwodu zaporoskiego i chersońskiego. Oficjalne wyniki dały prezydentowi Rosji legitymację, by przyłączyć wspomniane tereny do Federacji Rosyjskiej. Nie miało to jednak żadnego znaczenia ani dla Ukraińców, ani Zachodu.
Wpływ bachmuckiej "maszynki do mięsa" na kontrofensywę
Rok 2023 przyniósł zupełnie inny obraz walk, niż obserwowaliśmy do tej pory. Wojna polegająca na szybkich atakach manewrujących zamieniła się w wielką wojnę pozycyjną. W takich warunkach coraz lepiej zaczęli radzić sobie Rosjanie.
Efektem działań armii okupanta było otoczenie Bachmutu w obwodzie donieckim, poprzedzone zajęciem kilku strategicznie ważnych miejscowości. Bachmut - nazwany przez rosyjskich żołnierzy "maszynką do mięsa" - stał się teatrem najbardziej brutalnych starć w trakcie tej wojny, a relacje świadków do tej pory mogą zjeżyć włosy na głowie.
21 maja Moskwa wreszcie mogła ogłosić, że Bachmut został zajęty. Na zgliszczach budynków, zdewastowanych ostrzałem artyleryjskim, zatknięto rosyjskie flagi. Bitwa o Bachmut była jednym z momentów zwrotnych tej wojny. Władze w Kijowie chciały bronić miasta za wszelką cenę, mimo że takie działanie odradzali analitycy w Waszyngtonie. Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski postawił jednak na swoim, co - prawdopodobnie - nie spotkało się z aprobatą naczelnego dowódcy wojsk gen. Wałerija Załużnego i rozpoczęło poważne tarcia między ukraińskimi politykami i wojskiem.
Na początku czerwca wysadzono znajdującą się na terenach okupowanych zaporę wodną Kachowskiej Elektrowni. Żywioł zniszczył dziesiątki miejscowości oraz wywołał katastrofę humanitarną i ekologiczną. Wszelkie poszlaki wskazują na to, że zbrodni tej dokonali Rosjanie, ale nie istnieją dostępne publicznie dokumenty, które potwierdziłby tę tezę. Dwa dni później, 8 czerwca, rozpoczęła się druga wielka ukraińska kontrofensywa. Zatrzymana niemal od razu przez wodę z rozlanego Dniepru i dobrze przygotowanych Rosjan, którzy wybudowali sieć fortyfikacji na południu i wschodzie.
Front - w rezultacie działań wojennych - został przesunięty przez siły Kijowa zaledwie o kilkanaście kilometrów. Na Zachodzie kontrofensywę niemal jednogłośnie określono jako fiasko. Zaczęły pojawiać się też informacje o zaostrzającym się konflikcie między gen. Załużnym i prezydentem Zełenskim. Niezgoda co do kierunków, na których uderzała w czasie kontrofensywy ukraińska armia (np. zaciekłe walki o stracony wcześniej Bachmut), miała być jednym z powodów strategicznego niepowodzenia. W grudniowym wywiadzie dla Associated Press Wołodymyr Zełenski przyznał, że kontrofensywa nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, uznając niedobory żołnierzy i sprzętu za główną przyczynę porażki. Koniec roku był więc dla Ukrainy ponury.
Rosjanie w natarciu
Według oficjalnych informacji, na początku 2024 roku ukraińscy piloci rozpoczęli szkolenia na myśliwcach F-16. Samoloty mają być dostarczone Kijowowi w lecie i prawdopodobnie będą użyte w warunkach bojowych niedługo potem.
W lutym doszło z kolei do zmian kadrowych w dowództwie ukraińskiej armii. Wołodymyr Zełenski ogłosił głównodowodzącym gen. Ołeksandra Syrskiego, który zastąpił gen. Walerija Załużnego. Syrski już na początku swoich rządów musiał jednak przełknąć gorzką pigułkę. "Brama Doniecka" - Awdijiwka, twierdza, która broniła się od 10 lat, padła 17 lutego w wyniku nieustannych szturmów Rosjan. Miasto, liczące przed wojną około 30 tys. mieszkańców, zostało niemal starte z powierzchni.
Obecnie Rosjanie szturmują pozycje, które utracili w wyniku ostatniej kontrofensywy Ukraińców. Mają przewagę w ludziach i sprzęcie.
22 lutego po południu okupanci wystrzelili z systemów BM-27 Uragan. Pociski spadły na wieś Konstantynopolskie w obwodzie donieckim. Zginął mężczyzna, który kierował samochodem, rannych zostało dziewięć osób. Wśród rannych była też czwórka dzieci, która bawiła się na podwórku. Oto codzienność, którą Władimir Putin zgotował Ukrainie 24 lutego 2022 roku.
Szacunki dotyczące zabitych cywilów są nieprecyzyjne. Mówi się o ponad 10 tys. Ukraińców, którzy zginęli w wyniku inwazji. Kilkanaście milionów obywateli Ukrainy zostało zmuszonych do ucieczki z ojczyzny.
Według danych amerykańskiego i brytyjskiego wywiadu, straty po stronie rosyjskiej wynoszą 300-350 tys. zabitych i rannych żołnierzy, a po stronie ukraińskiej co najmniej 200 tys. Dokładnych danych jednak być może nigdy nie poznamy.
Przyszłość?
Jeżeli Ukraina straci wsparcie z Zachodu, Władimir Putin osiągnie swój cel, jakim jest wymazanie największego kraju z mapy Europy - informuje brytyjski instytut analityczny RUSI i dodaje: "Konsekwencje porażki (Ukrainy) dla Zachodu, a zwłaszcza dla USA, jako przywódcy wolnego świata, byłyby katastrofalne".
O ile Zachód postrzega wojnę jako konflikt dwustronny między Rosją i Ukrainą, to sama Moskwa i tzw. Globalne Południe uważa, że mamy do czynienia z zastępczym starciem NATO z Rosją. Sytuacja, w której Kreml będzie mógł ogłosić zwycięstwo, zostanie odebrana wszędzie poza Europą, USA i nielicznymi krajami sprzymierzonymi jako przesunięcie wektora siły na niekorzyść NATO. Chiny, Iran i Korea Północna tylko czekają na ten moment, by rozpocząć ekspansję, a kraje Ameryki Południowej, Azji i Afryki zmuszone by były do szukania sojuszników głównie w Moskwie czy Pekinie. Porządek świata, do którego przywykliśmy, zostałby odwrócony. USA i Europa przegrałyby jednak nie tylko pod względem politycznym, gospodarczym i ambicjonalnym. Analitycy RUSI - jednego z najszerzej cytowanych think tanków zajmujących się konfliktami zbrojnymi - informują:
Według danych instytutu, szczyt potęgi armii rosyjskiej i możliwości produkcyjnych Rosji przypadnie na koniec 2024 roku. Analitycy szacują, że ukraińska obrona musi wytrzymać do 2026 roku, by można było zaobserwować poważne tąpnięcia w rosyjskim potencjale bojowym i zdolnościom kraju do jego systematycznego uzupełniania.
Eksperci z różnych ośrodków badawczych twierdzą, że przy ewentualnym zwycięstwie Rosji w Ukrainie w ciągu dwóch lat, Moskwa będzie w stanie realnie zagrozić europejskiej części NATO w horyzoncie czasowym liczącym od 3 do 10 lat.
"Jeśli siły rosyjskie przedostaną się do zachodniej granicy Ukrainy, będą mogły utworzyć bazy na granicach Polski, Słowacji, Węgier i Rumunii. W obecnej postaci NATO nie byłoby w stanie obronić krajów wschodniej flanki przed takim atakiem" - informuje z kolei amerykański Instytut Badań nad Wojną.
Nadzieje?
W wariancie bardzo optymistycznym, NATO przekaże Ukrainie duży pakiet zbrojeniowy albo nawet całą serię, gdy do Kijowa będą zmierzać obiecane w ubiegłym roku samoloty F-16. Taka decyzja wydaje się racjonalna. Maszyny mają w przynajmniej niewielkim stopniu zminimalizować rosyjską przewagę w powietrzu, kluczową dla prowadzenia działań ofensywnych. Posyłanie natowskich myśliwców w bój, bez odpowiedniego zaplecza w postaci wsparcia sprzętem dla wojsk naziemnych, po prostu mija się z celem.
W wariancie wybitnie optymistycznym, nieprzewidywalność Donalda Trumpa - jeżeli ten wygra wybory prezydenckie w USA - zadziała na korzyść Ukrainy. Problem z Trumpem polega wszakże na tym, że często mówi jedno, a robi drugie. Po aneksji Krymu ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych publicznie pochwalił Władimira Putina i nazwał półwysep terytorium rosyjskim, "bo mieszkańcy Krymu mówią po rosyjsku".
Równocześnie Donald Trump zrobił coś, co nie do końca świadczyło o tym, że stoi całkowicie po stronie Moskwy. Odwrócił bowiem decyzję Baracka Obamy, który odmówił Ukrainie wysłania broni ofensywnej we wczesnej fazie walk w Donbasie. To właśnie przedstawiciel republikanów był więc pierwszym prezydentem USA, który wysłał Kijowowi śmiercionośne transporty. Później jednak Donald Trump wykorzystywał kwestię dozbrajania Ukrainy do własnych politycznych rozgrywek. Co zatem zrobi w sprawie trwającej dziś wojny - tego nie wie absolutnie nikt.
Jest jednak jedna rzecz, która z oczywistych powodów da Ukrainie przewagę. Napoleon Bonaparte zwykł mawiać, że do prowadzenia wojny potrzebne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i pieniądze.
Według powszechnie przyjętych założeń, do osiągnięcia przewagi w konflikcie zbrojnym potrzebny jest stosunek sił 3:1. Tę zasadę można również zastosować w przypadku finansowania uzbrojenia. W 2024 roku Rosja wyda na wojnę około 100 miliardów dolarów. To oznacza, że Ukraina musi wydać trzy razy więcej, by myśleć o zatrzymaniu okupanta i ewentualnym odzyskiwaniu straconych terytoriów.
Czy Zachód musi wydrenować swoje portfele, by pomóc Kijowowi? Nie. Pieniądze udostępniają sami Rosjanie. Tragikomicznym zbiegiem okoliczności wartość zamrożonych rosyjskich aktywów na Zachodzie wynosi dokładnie 300 miliardów dolarów. Ukraina, by przetrwać, i by tak pesymistyczny w wydźwięku artykuł nigdy więcej nie musiał się ukazać, potrzebuje kilku odważnych decyzji politycznych Zachodu.
Wolny Świat czeka, aż ludzkość odzyska swoją twarz.