"Zgadzam się w stu procentach z samorządowcami. Na komunikat o przerwanej tamie na pewno nie było za późno!" - komentuje stanowczo w rozmowie z naszym reporterem Mateuszem Chłystunem były komendant główny Państwowej Straży Pożarnej generał Ryszard Grosset. Chodzi o tłumaczenie Wód Polskich w sprawie braku komunikatu i potwierdzenia pęknięcia wału w Stroniu Śląskim, które doprowadziło w efekcie do wielkiej tragedii. Ta instytucja brak informacji o tak gigantycznej awarii usprawiedliwia niedziałającymi telefonami.

Współtwórca krajowego systemu ratowniczo-gaśniczego, generał Ryszard Grosset, emerytowany strażak, nie ma wątpliwości, że komunikat o pęknięciu tamy w Stroniu Śląskim powinien się pojawić natychmiast i powinien być wręcz wydany automatycznie w przypadku awarii, pęknięcia wału czy rozszczelnienia się tamy.

Taki komunikat powinien automatycznie trafić np. do jednostek straży pożarnej albo do powiatowych czy gminnych centrów zarządzania kryzysowego.

Taki obiekt powinien mieć kilka alternatywnych systemów łączności

Tutaj zabrakło jakiegokolwiek komunikatu, więc nawet jeśli nie ma takiej infrastruktury, która by go wygenerowała automatycznie, to zdaniem gen. Grosseta skandaliczne jest tłumaczenie o braku łączności. To jest obiekt naprawdę infrastruktury krytycznej szczególnej troski, bo jak widać, od jego funkcjonowania zależy życie dziesiątek, setek tysięcy ludzi. Wobec tego on musi mieć kilka alternatywnych systemów łączności. I myślę, że wręcz - poza tymi systemami - musi mieć automatykę alarmowania - podkreśla gen. Grosset.

W przypadku zaistnienia jakiejkolwiek awarii tego typu obiektów hydrotechnicznych musi automatycznie iść sygnał o tej awarii do jednostek Państwowej Straży Pożarnej i musi zostać uruchomiony system alarmowania. No niestety, tutaj nie ma kompromisu. Wierzę głęboko, że ten sposób uporządkowania rzeczywistości, jakim będzie ustawa o ochronie ludności, powinien rozwiązać również takie problemy - dodaje gen. Grosset.

Wody Polskie twierdzą, że łączności nie było

Wody Polskie tłumaczą się tym, że takiego komunikatu nie wydały, bo nie było łączności telefonicznej ani mailowej, nie działał internet.

Jak zauważa dziennikarz RMF FM Mateusz Chłystun, trudno do końca zgodzić się z tym tłumaczeniem, dlatego że redakcji RMF FM docierały w niedzielę, kiedy pękła tama przed Stroniem Śląskim, informacje od mieszkańców tego miasta. Na Gorącą Linię RMF FM dostawaliśmy też nagrania. Otrzymywali je także samorządowcy z Kłodzka, o czym informowała reporterka RMF FM z Wrocławia Martyna Czerwińska. Łączność zatem na pewno była. Wody Polskie twierdzą, że nie było jej wcale. Mało tego, prezes tej instytucji w czwartek na konferencji prasowej tłumaczyła, że taki komunikat i tak na niewiele by się zdał.

Moment, w którym pęka tama, to już nie jest moment na ewakuację. Więc ustalmy sobie. Informacja była przekazana i telefon o godzinie 11:45: "Pękła tama" już i tak był za późno w stosunku do zarządzenia sensownej i uzasadnionej, zorganizowanej ewakuacji. Ewakuacji nie organizuje się w momencie, kiedy tama pęka - mówiła szefowa Wód Polskich Joanna Kopczyńska.

Z tym tłumaczeniem też nie zgadza się gen. Ryszard Grosset. Mówi jasno, że nigdy nie jest za późno na taki komunikat. Nawet jeżeli być może rzeczywiście dla mieszkańców Stronia było już za późno na taką masową ewakuację, to na pewno mieszkańcy oddalonego o jeszcze kilkanaście kilometrów od tej tamy Lądka-Zdroju mogli się ewakuować, mogli zabezpieczyć jeszcze wiele rzeczy. Tak samo na taką wielką i gwałtowną wodę mogli przygotować się mieszkańcy Kłodzka.

Wody Polskie mają naprawdę przed sobą spory proces edukacyjny, który niewątpliwie powinien tam mieć miejsce - mówi gen. Grosset.

Samorządowcy rozgoryczeni

Tama na rzece Morawce w Stroniu Śląskim została przerwana w niedzielę 15 września o godz. 10:35, a Wody Polskie potwierdziły to oficjalnie dopiero po godz. 13:00. Ogromne masy wody skierowały się rzeką Białą Lądecką w dół zlewni Nysy Kłodzkiej, dewastując m.in. Stronie Śląskie, Lądek-Zdrój i Kłodzko.

W nocy z soboty na niedzielę, tuż przed katastrofą, starosta kłodzki Małgorzata Jędrzejewska-Skrzypczyk otrzymała niepokojący telefon od burmistrza Stronia ŚląskiegoPowiedział, że obawia się, iż tama nie jest stabilna, więc poprosiliśmy o potwierdzenie Wody Polskie - przekazała w rozmowie z reporterką RMF FM Martyną Czerwińską.

Jędrzejewska-Skrzypczyk poprosiła telefonicznie Wody Polskie o zweryfikowanie tej informacji. W odpowiedzi dostała maila, do którego dotarła nasza reporterka. Czytamy w nim: "Na chwilę obecną zapora jest stabilna, jedynie przelanie się wody przez korpus zapory ziemnej może doprowadzić do powstania przebicia. Na razie zapora piętrzy kilkanaście godzin, zatem nie powinno wystąpić jej uplastycznienie. Zapora posiada system drenarski obniżający poziom wody w jej korpusie".

Starosta kłodzki opublikowała wtedy uspokajający komunikat dla mieszkańców, którzy także z niepokojem śledzili to, co dzieje się na rzece Morawce. Wody Polskie zaznaczyły jednak w wiadomości, że "sama ewakuacja ludności jest zasadna, ponieważ zbiornik przestał pełnić swoją funkcję z powodu wykorzystania 100 proc. rezerwy powodziowej".

Jan Kalfas, który szefował wtedy zarządzaniem kryzysowym w starostwie (zwolnił się po powodzi), uważa, że już wtedy trzeba było podjąć zdecydowane krokiNajwiększy błąd popełniły Wody Polskie w kwestii komunikacji. Oprócz tego maila, dzwoniłem na zbiorniki do pana (Marka) Źródłowskiego, odpowiedzialnego za Wody Polskie na naszym terenie, który uspokajał mnie, że sytuacja jest w normie. Nie wiem, czy nie otrzymywał informacji od IMGW, że opady będą jeszcze intensywniejsze, może nastąpiło niezrozumienie albo brak informacji. To wszystko pokazało, że nie jesteśmy przygotowani na takie sytuacje - powiedział naszej dziennikarce.

Tej samej nocy burmistrzowie zarówno Stronia Śląskiego, jak i Kłodzka apelowali o samoewakuację mieszkańców zagrożonych terenów. Wiele osób, nie zdając sobie jednak sprawy ze skali zagrożenia, zignorowało te prośby. Następnego dnia, już po przerwaniu zapory, część z nich ewakuowano śmigłowcami, bo nurt rzeki był zbyt szybki, aby zrobić to z poziomu wody.

Kontakt telefoniczny był możliwy

Do przerwania zapory na Morawce doszło o godz. 10:35, ale Wody Polskie potwierdziły to oficjalnie dopiero po godz. 13:00, czyli ponad 2,5 godz. później. Instytucja opóźnienie w przekazaniu informacji tłumaczy brakiem łączności telefonicznej.

Wątpliwości ma jednak burmistrz Kłodzka Michał Piszko, bo jego zdaniem telefony przed południem działałypodobnie jak internet, czego dowodem ma być nagranie pękniętej zapory, które jeszcze przed oficjalnym komunikatem w mediach społecznościowych umieścił jeden z mieszkańców.

Nie daję wiary tym argumentom, ponieważ osoba miała dostęp do internetu i musiała mieć połączenie (...). Mam żal - nie tylko ja i mieszkańcy - że ta informacja nie została przekazana w prawidłowy sposób odpowiednim służbom - stwierdził w rozmowie z reporterką RMF FM Martyną Czerwińską Michał Piszko.

To, że kontakt telefoniczny koło południa w niedzielę 15 września był jeszcze możliwy, potwierdza też starosta kłodzki Małgorzata Jędrzejewska-Skrzypczyk. O godz. 12:13 dostałam telefon od burmistrza Stronia Śląskiego Dariusza Chromca. Ta komunikacja była rwąca. To było parę sekund rozmowy i połączenie się zerwało. Usłyszałam tylko krzyk pana burmistrza: "Gosia, tama się zerwała! - powiedziała naszej dziennikarce.

Wtedy wydział zarządzania kryzysowego w Kłodzku próbował zweryfikować tę informację, ale jak mówi ówczesny dyrektor Jan Kalfas - telefon Wód Polskich był cały czas zajęty.

"Wody nikt by nie zatrzymał, ale ludzie mieliby więcej czasu"

Burmistrz Kłodzka przekonuje, że Wody Polskie mogły powiadomić też Powiatowe Centrum Zarządzania Kryzysowego drogą internetową, bo sieć działała

Ludzie byli narażeni tutaj bezsprzecznie. (...) Jakbym dostał tę informację 2-3 godziny wcześniej, to bym ruszył ze wszystkimi dostępnymi siłami i środkami jakie mamy, nie tylko SMS-owymi, z informacją do mieszkańców: "słuchajcie, idzie fala powodziowa z tamy ze Stronia i natychmiast się ewakuujcie". Na szczęście u mnie (w mieście) nikt nie utonął - zaznaczył Michał Piszko.

Podobnego zdania jest Jan Kalfas, były już dyrektor wydziału zarządzania kryzysowego w Kłodzku. Stwierdził on, że gdyby informacja o przerwaniu zapory dotarła do Kłodzka wcześniej, to tragiczna historia mogłaby się potoczyć inaczej.

Co prawda wody nikt by nie zatrzymał, ale ludzie mieliby więcej czasu - powiedział w rozmowie z reporterką RMF FM. Można było zapobiec tej tragedii, jaka się wydarzyła. Nie mówię tutaj o budynkach, bo te w sposób naturalny mogły ulec zniszczeniu, ale ludzie mogli dużo uratować - dodał.

Mieszkańcy Kłodzka mówią wprost, że gdyby wiedzieli wcześniej o pękniętej tamie, mogliby uratować dobytekWartościowsze rzeczy, typu pralka, lodówka, a popłynęło wszystko... - powiedziała naszej dziennikarce jedna z mieszkanek Kłodzka.

"Sytuacja pewne instytucje być może przerosła"

Jaka mogła być prawdziwa przyczyna zwlekania Wód Polskich z oficjalnym komunikatem o przerwaniu zapory? W opinii burmistrza Kłodzka na tamie mogło już wtedy nikogo nie być.

Ja uważam, że operator powinien być zadysponowany tam cały czas. Jeżeli byłoby zagrożenie dla życia operatora, to on powinien się przenieść w wyższe partie tego miejsca, a są takie możliwości - stwierdził Michał Piszko.

Na pytanie, czy miejsce nie zostało dopilnowane, burmistrz Kłodzka stwierdził: Tak można to określić.

Wody Polskie przekonują w oświadczeniu, że pracownicy zapory ewakuowali się na samym końcu, ale nie zdradzają, o której było to godzinie.

Starosta kłodzki Małgorzata Jędrzejewska-Skrzypczyk powiedziała naszej dziennikarce, że w tak dramatycznej sytuacji i okolicznościach wszystko się mogło zdarzyć. Po prostu sytuacja pewne instytucje być może przerosła - zaznaczyła.

Alternatywne środki łączności to podstawa

Według Wód Polskich, co agencja potwierdziła w oficjalnym oświadczeniu, jedynym odbiorcą informacji o przerwanej zaporze mogła być straż miejska. Pytanie tylko, co ta instytucja miała dalej zrobić z tą wiedzą.

Mieszkańcy Stronia Śląskiego nie dają wiary tym tłumaczeniom i zadają kluczowe pytanie o alternatywne środki łączności przy tak ważnym i strategicznym obiekcie, jak zapora w Stroniu Śląskim.

Wody Polskie nie mają sobie nic do zarzucenia

W czwartek na konferencji prasowej prezes Wód Polskich Joanna Kopczyńska potwierdziła, że obiekty takie jak zapora w Stroniu Śląskim nie mają choćby łączności radiowejMamy przewidziane wspólne szkolenia razem z innymi służbami, już w tej chwili się umawiamy. Dotychczas (też) takie mieliśmy - podpisaliśmy kilka miesięcy temu porozumienie z WOT-em i tutaj współpraca się rozwija. Natomiast na pewno w ramach wniosków wysnuwanych i jakby podsumowaniu tego, co się działo, taki sprzęt zakupimy - zapewniła.

Usłyszeliśmy też, że komunikaty z Wód Polskich o zagrożeniu pojawiały się już w sobotę po godz. 22:00 i w niedzielę rano. O godz. 7:00 jeszcze była łączność, kiedy powiadomił operator zapory - stwierdziła Joanna Kopczyńska.

Joanna Kopczyńska tłumaczyła ponadto, że Wody Polskie ostrzegały samorządy o przeciążeniu tamy w Stroniu Śląskim, ale te miały nie podjąć decyzji o ewakuacji. Szefowie instytucji zaznaczyli ponadto, że nie mają sobie nic do zarzucenia, a w przypadku obecnej powodzi dali z siebie 120 proc.

Prokuratorskie śledztwo

W piątek Prokuratura Okręgowa w Świdnicy (woj. dolnośląskie) wszczęła śledztwo ws. przerwania zapory ziemnej suchego zbiornika w Stroniu Śląskim na potoku Morawka. Dotyczy nieumyślnego spowodowania katastrofy budowlanej. Informację przekazał rzecznik Prokuratury Okręgowej w Świdnicy Mariusz Pindera.

Śledczy zbierają obecnie dokumentację. Stanowią ją materiały z Wód Polskich, samorządów czy nadzoru budowlanego.

Na podstawie zapoznania się z dokumentami będziemy ustalali osoby, które mogą mieć jakąś wiedzę odnośnie konstrukcji tamy, prac, które były na niej wykonywane, sposobu kontroli tamy, zachowania wymaganych w tym zakresie procedur - wyjaśnił prok. Pindera.

W oparciu o to powstanie lista świadków. Kompletowany jest też zespół prokuratorów i biegłych, którzy pojadą na tamę i na miejscu będą zbierać dowody. 

Sprawdzane będą również wątki dotyczące podejrzeń zaniechań urzędników przed samym przerwaniem tamy, co ujawniliśmy w RMF FM.

Śledczy będą weryfikować zarzuty pojawiające się w przestrzeni publicznej, że ktoś bagatelizował problem, bądź nie dopełnił swych obowiązków, co mogło bezpośrednio doprowadzić do przelania się tamy, a potem jej rozmycia. Badane będą też wątki informowania mieszkańców o zagrożeniu.