"Najpierw myślisz, że żyjesz, a chwilę później, jak się wydostać" - relacje pasażerów
Aktualizacja: Niedziela, 4 marca 2012 (14:25)
"Najpierw myślisz, że żyjesz, a zaraz potem zastanawiasz się, jak wydostać się z pociągu" - tak dramatyczne chwile tuż po katastrofie kolejowej pod Szczekocinami opisuje jeden z pasażerów rozbitego pociągu. Inny dodaje: "Byliśmy zaklinowani. Inni podróżni krzyczeli do strażaków, żeby o nas nie zapomnieli". Z pasażerami rozmawiali nasi reporterzy - Barbara Zielińska i Piotr Glinkowski.
Pan Piotr z Krakowa (w niedzielę po południu wyszedł ze szpitala): Przez ponad godzinę byłem zaklinowany. Inni próbowali pomóc
Barbara Zielińska: Dokąd pan podróżował?
Z Warszawy do Krakowa.
Zabrakło godziny, żeby dojechać do domu.
Tak, niestety. Byłem już blisko, ale nie na tyle blisko, żeby spotkać się z żoną, która czekała.
Szybko mógł pan powiadomić żonę o wydarzeniach, że z panem wszystko w porządku?
Około godziny trwało, zanim służby straży wyciągnęły nas. Ja, z pasażerem obok, mieliśmy zaklinowane nogi. Trochę to trwało, było ciężko tam operować, bo wagon był cały zgnieciony. Byliśmy, można powiedzieć, w takiej małej symbiozie z sąsiadem po lewej stronie, bo jak się ruszałem - to jego bolało, jak on się ruszał - to mnie bolało. Musieliśmy się wspierać. Bardzo miłe było to, co robili współpodróżni, którzy wyszli bez obrażeń - próbowali nam pomóc. Ale nie udawało się. Krzyczeli do strażaków, aby o nas nie zapomnieli, że tutaj jesteśmy. Obok były osoby, słyszeliśmy, w gorszym stanie. Gdzieś za ścianką działową, z sąsiedniego przedziału. Życie na tyle szybko biegnie, że pewnie zapomnę, ale jestem optymistycznie nastawiony.
Wychodzi pan o własnych siłach.
Tak jest. Dlatego jestem zadowolony, że skończyło się to dla mnie tak, jak się skończyło.
Jest pan w tej fantastycznej sytuacji, że wychodzi pan do domu.
Dla mnie lżej, ale trochę się głupio czuję w stosunku do innych, którzy muszą zostać. Źle się czuję, że inni są w gorszej sytuacji.
Miał pan szczęście.
Chyba tak, tak to można nazwać. Czasem się zastanawiam, czy to był mój limit szczęścia na najbliższe dni, lata nawet. A może limit pecha, który został wyczerpany? Jeszcze nie wiem.
Bądźmy optymistami, panie Piotrze, drugie życie.
Trochę tak. Myślę optymistycznie, są plany i trzeba je dalej realizować. Myślę, że te siedem szwów, które mam, jakoś bardzo mi tego nie pokrzyżuje.
Pasażer pociągu: Najpierw myślisz, że żyjesz, a chwilę później zastanawiasz się, jak się wydostać
Nie wiem, co się stało, ale to jest masakra. Najpierw myślisz, że żyjesz, a zaraz potem zastanawiasz się, jak się wydostać z pociągu. Później, jak słyszałem ludzi błagających o pomoc, zastanawiałem się, co mogę zrobić.
Piotr Glinkowski: Próbowaliście sobie wzajemnie pomagać?
Tak, oczywiście.
Wagon, w którym pan jechał, wypadł z torów?
Tak, wypadł z torów. Środek pociągu był zgnieciony - gdybym był tam w środku, to nie wiem, co by było.
Jak przebiegała akcja ratunkowa?
Szybko, nie można narzekać. Ekipy ratunkowe pojawiły się szybko i od razu wyciągały nas z wagonów.
Trzeba było przecinać pociąg, wyciągać was z maszyny?
Tak, nie dało się inaczej otworzyć wagonów. Wszystko było tak zgniecione, że w niektórych miejscach nawet wybijanie szyby nic nie dawało.
Pan Rafał: Panika? Może przez chwilę, gdy myśleliśmy, że jeszcze jeden pociąg może w nas uderzyć
Piotr Glinkowski: Co się wydarzyło pod Szczekocinami?
Dwa pociągi jechały na tym samym torze, jeden pod prąd - z tego, co wiem: ten, którym ja jechałem.
Pan jechał z przodu pociągu czy z tyłu?
Ja byłem akurat z tyłu, na środku ostatniego wagonu.
Poczuliście mocne uderzenie?
Ja akurat siedziałem skierowany w kierunku jazdy. Poleciałem do przodu i uderzyłem głową - z tego, co pamiętam - o półki. Straciłem przytomność na chwilę. Potem ją odzyskałem i zaraz wychodziliśmy z pociągu.
Jak ta akcja ratunkowa wyglądała? Ona przebiegała szybko?
Bardzo sprawnie, bo w sumie w ciągu dziesięciu minut już się pojawiły pierwsze wozy. Pomagaliśmy ludziom, którzy nie mogą wyjść. Ten, kto mógł chodzić, to oczywiście pomagał.
Nie, dwa ostatnie z pociągu jadącego do Krakowa zostały na torach. Reszta była rozrzucona albo zgnieciona przez lokomotywy przed nimi.
Jaka była pana pierwsza myśl, kiedy do tego doszło? Po odzyskaniu przytomności...
Straciłem przytomność tylko na kilka sekund. Myślałem, że się wykoleiliśmy. Nie myślałem, że uderzyliśmy w cokolwiek. Dopiero jak wyszedłem, zobaczyłem, że są dwie lokomotywy, a nie jedna. Wtedy wszystko stało się jasne.
Wyglądało to koszmarnie. Wiele osób zginęło, dziesiątki osób są rannych.
Z tego, co wiem, zginęło 15 osób. Problem jest z wyciągnięciem ostatniej ofiary.
Wszystkie wagony wypadły z torów?
Próbowaliście sobie jakoś nawzajem pomagać?
Oczywiście. Prawdopodobnie ktoś z obsługi pociągu powiedział, że jeżeli ktoś może chodzić i jest sprawny, szczególnie mężczyźni, to żeby przyszedł pomóc wyjmować osoby, które nie mogą same wydostać się z pociągu. Szczególnie z wyżej ulokowanych części pociągu osoby były po prostu podawane.
Była panika?
Nie, naprawdę nie było. Przez chwilę może, gdy myśleliśmy, że może jeszcze jeden pociąg w nas uderzyć. Poza tym nie było żadnej paniki.
Próbowaliście pomagać też osobom z pierwszych wagonów?
Tak, głównie o to chodziło. Byłem tam, pomagałem osobom, które były w stanie jakoś się poruszać. Osoby, które np. miały połamane nogi, zdejmowaliśmy. Nie było jeszcze wtedy noszy. Tak jak mówię: po dziesięciu minutach pojawiły się karetki, wtedy pojawiło się też światło. Ratownicy potem przejęli działania.
Jak te wagony wyglądały po zderzeniu?
Zupełnie zmiażdżone. Jeden był zawinięty wokół siebie, pozostała cześć zmiażdżona i dwa nietknięte. Nawet lokomotywa była zmiażdżona.
Były tam kobiety, dzieci, osoby starsze?
Widziałem, jak pomagano kilku osobom starszym. Były takie osoby, ale dziecko widziałem tylko jedno. Dużo kobiet w różnym wieku.
Na szczęście nic bardzo poważnego panu nie jest.
Kilka szwów, zadrapań na głowie, uszkodzony łokieć. Nic poważnego. Jestem wdzięczny, że tak się stało, a nie inaczej.
Patrząc na to, jak to wszystko wygląda, jak powyginane są wagony, ile osób zginęło - to cud, że to tylko 15 ofiar.
Zgadzam się. Oczywiście najlepiej, gdyby nie było żadnych ofiar...
Piotr Glinkowski