Sławny reportażysta, dziennikarz i podróżnik urodzony w Argentynie, ujawnił w rozmowie z Bogdanem Zalewskim kulisy powstania swojej najnowszej książki, jej cel i metodę pisarską, którą w tym tomie zastosował.
Gdy pisałem “Ñamerykę”, pomyślałem, że - podobnie jak w “Głodzie” – chcę połączyć dwa elementy. Z jednej strony będzie to opowieść, reportaż, a z drugiej strony esej, czyli próba zrozumienia pewnych zjawisk, pewnych rzeczy.Martín Caparrós
Dziennikarz RMF FM i RMF24 napisał artykuł na temat tego dzieła. A tu możecie obejrzeć nagranie rozmowy z pisarzem, posłuchać podcastu i przeczytać zapis tekstowy.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Bogdan Zalewski: Mam zaszczyt i przyjemność gościć specjalnego rozmówcę - Martína Caparrósa. To już druga taka wspaniała dla mnie okazja. Poprzednio rozmawialiśmy na temat pana książek, głośnych na całym świecie, pt. “Głód" i “Dziadkowie". Tym razem : nowe pańskie dzieło, opasły tom. O jego grubości będziemy jeszcze mówili, bo ta objętość jest znacząca. Tytuł : "Ñameryka". Amerykę w Polsce znamy - z takich nazw jak Ameryka Północna, Ameryka Środkowa, Ameryka Południowa, Ameryka Łacińska. A czym jest ta "Ñameryka"? Co to za słowo z tym “N" z falką, czyli - jak to się fachowo określa - tyldą?
Martín Caparrós: “Ñ" to jest litera z hiszpańskiego alfabetu. Występuje ona tylko i wyłącznie w alfabecie hiszpańskim. Zatem wydała mi się idealną literą do wykorzystania w tytule tej książki, ponieważ opowiadam w niej o 20 krajach, których mieszkańcy posługują się na co dzień językiem hiszpańskim. Na samym początku myślałem, że będę pisał o Ameryce Łacińskiej, ale szybko się zorientowałem, że Brazylia jest krajem o zupełnie innej historii, odmiennej rzeczywistości, proporcjach i parametrach. Zatem postanowiłem skupić się wyłącznie na tych 20 krajach, w których mówi się tym samym językiem, językiem kastyljskim. Jednak potrzebowałem do tego jakiejś nazwy. Ponieważ nazwa Ameryka Łacińska obejmuje Brazylię, o której nie chciałem pisać, zastanawiałem się, czy istnieje takie słowo, którego mógłbym użyć. Co prawda istnieje w języku hiszpańskim wyraz “Hispanoameryka", ale tak naprawdę nikt go nie używa. Czasami się śmieję, że aby ktoś go użył, należałoby mu za to zapłacić, na przykład jakiemuś prezenterowi czy biurokracie. Ja w swoim oficjalnym wystąpieniu potrzebowałem innego określenia. Wtedy właśnie zacząłem myśleć właśnie o tym, że to język hiszpański jest tym elementem łączącym 20 krajów, o których pragnę pisać. A bardzo charakterystycznym elementem hiszpańskiego czy kastylijskiego jest litera Ñ. Mam nadzieję, że od tej pory słowo “Ñameryka" będzie również szerzej używane.
Mówi pan o języku. Wymienił pan kastylijski, ale są też języki takie jak keczua, języki Indian. Jaką one odgrywają rolę w Ñameryce?
Oczywiście, że istnieją w tamtym rejonie świata inne języki - rdzenne, jak wspomniany keczua czy na przykład język guarani. Jednak praktycznie wszyscy mieszkańcy tamtego rejonu posługują się językiem hiszpańskim. Nawet osoby, które na co dzień używają guarani, także używają kastylijskiego. Zatem hiszpański jest elementem łączącym, co nie znaczy, że inne języki nie istnieją i nie są ważne.
Zastanawiam się, ilu naszych widzów i słuchaczy w Polsce zdaje sobie sprawę, że czasami mówi w języku keczua? Na przykład, gdy używa wyrazów - “inka", “puma" czy “kauczuk". Są słowa z keczua także w naszym języku - polskim. Ciekaw jestem, jak wiele jest takich słów w języku kastylijskim, w języku hiszpańskim?
Z pewnością te słowa są liczne, a używane są przede wszystkim w rejonie, w którym dawniej panowało imperium Inków. Mówimy tu o północy Argentyny, Peru, Boliwii, Ekwadorze. Tam występuje prawdziwa mieszanka hiszpańskiego z językami rdzennymi. Z pewnością to samo dzieje się w przypadku języka polskiego, który ma zapożyczenia z łaciny i z różnych języków romańskich czy - w tym aktualnym momencie historii - z pewnością ma wiele zapożyczeń z angielskiego. Myślę, że to jest fakt, który należy zaakceptować. Języki są mieszanką, cały czas są “zanieczyszczane" i tak naprawdę, gdy mówię o języku, mam na myśli różne inne sytuacje i zjawiska. Moim zdaniem Ameryka Łacińska jest najlepszym przykładem takiej mieszanki, a nie czystości czy czegoś nieskażonego. Sam jestem wielkim fanem sytuacji i - w ogóle - zjawisk, w których możemy obserwować mieszankę, a nie czystość.
Jestem filologiem, więc to dlatego sprawy językowe tak bardzo mnie zainteresowały. To jeszcze na koniec tej części rozmowy - dotyczącej języka - zapytam pana o zjawisko, które mnie zafascynowało w książce "Ñameryka", mianowicie o "albur". To jest mowa stosowana w Meksyku, mowa podwójnie kodowana. Zawiera ona różne aluzje i trzeba znać odpowiedni kod, żeby móc odczytać, co tak naprawdę chciał powiedzieć ten, który tego języka używa. Na czym polega ten fenomen?
To jest dokładnie tak, jak Pan to nazwał: pewna gra słów. Są to zdania wypowiadane zazwyczaj w Meksyku przez Meksykanów, które na pierwszy rzut oka czy ucha brzmią zupełnie niewinnie. Natomiast jeżeli przyjrzymy się im ponownie, wsłuchamy się w nie lepiej, to możemy odczytać w nich konkretne aluzje. Te aluzje zazwyczaj mają zabarwienie seksualne i jest to pewna praktyka, pewna gra ze słowami, którą bardzo często praktykują właśnie Meksykanie.
A czy mógłby Pan podać jakiś konkretny przykład? Będziemy prezentowali naszą rozmowę przed północą, więc może nie tak bardzo intymny, który byłby egzemplifikacją właśnie takiej mowy podwójnej.
Problem z przykładami polega na tym, że one byłyby praktycznie nie do przetłumaczenia. One są z definicji nieprzetłumaczalne. Zatem przykładu nie mogę przytoczyć, ale mogę państwu opowiedzieć pewną historię, którą opisuję również w mojej książce. Na jednym z niezwykle ciekawych, ale i niebezpiecznych targowisk w Meksyku, które się nazywa Tepito, miałem okazję poznać “Królową Alburu". Była to kobieta, która w tym aspekcie przełamała hegemonię mężczyzn, ponieważ to zazwyczaj mężczyźni specjalizowali się w używaniu tego języka. Ona była w tym świetna. Niestety ta kobieta zmarła kilka lat temu, mimo iż była jeszcze bardzo młoda. Jednak za życia udało jej się coś, czego wcześniej nie udało się żadnej kobiecie.
Cześć jej pamięci, składamy hołd. To były kody językowe. A teraz przejdę do innych tożsamościowych cech Ameryki, mianowicie stroju - dress code. Ja założyłem na siebie koszulkę, T-shirt z obrazkiem i napisem. Założyłem na głowę czapkę z daszkiem, włożyłem bluzę z kapturem. W książce "Ñameryka" pisze pan, że to jest strój zglobalizowanego biedaka, proletariusza. Ja nie będę pozował na biedaka. Nie jestem człowiekiem ubogim, ale chciałbym popatrzeć na ten świat dookolny oczyma takiego biednego Ñamerykanina. Co oprócz stroju powinienem mieć? Jakie cechy powinienem posiadać?
Kiedy mówimy o ubraniu, o stylu ubierania się, to jest taki niezwykle ciekawy element, o którym chciałbym wspomnieć. Rzeczywiście, mężczyźni zazwyczaj przestrzegają tego globalnego dress code. To jest kod stroju, którego teraz używają głównie mężczyźni biedni. Ale zauważmy, że w ogóle w naszych sklepach, w zglobalizowanym świecie, przejmujemy bardzo wiele cech czy zwyczajów, które wywodzą się ze świata biednych. Naśladujemy te zwyczaje i te elementy, czy właśnie w stroju, czy na przykład w muzyce. Przecież rap czy wszechobecny reggaeton również pochodzą ze świata biednych. Jednak zwróćmy uwagę, że tylko mężczyźni noszą tego typu ubrania. W Ameryce kobiety ubierają się bardzo często w sposób tradycyjny. To właśnie kobiety ubierają tradycyjne spódnice, kapelusze, meloniki czy jakieś koszule. Zatem wygląda na to, że jedną z kolejnych ról, którymi obarczona jest kobieta, to jakby - nawet w ubiorze - hołdowanie tradycji. Mężczyźni nie mają takiego obowiązku. Wygląda na to, że mężczyźni mogą być nowocześni, a kobiety powinny być tradycjonalistkami. Czy też oczekuje się od nich, że będą zachowywały tradycję.
Ja, zakładając taki strój, nie chciałem być “zglobalizowany". Chciałem się porównać do Ñamerykanina. Czapka, którą noszę pochodzi z Peru, kupiłem ją od Peruwianki, a koszulka jest z motywem meksykańskim. To ta słynna piramida na Jukatanie, gdzie dokonywano krwawych rytuałów prekolumbijskich. Pan w swojej książce opisuje te krwawe rytuały przed przybyciem konkwistadorów. To był horror! Konkwistadorzy, najeżdżając na te ziemie, dokonali kolejnej masowej zbrodni. Pytanie brzmi: czy to zło, ten instynkt zabijania jest niezależny od rasy, od narodu, od krwi?
Myślę, że to nie zależy od rasy, od narodowości ani od krwi, która płynie w naszych żyłach. Jestem przekonany, że często to zło czy ta przemoc uwarunkowane są przez różne czynniki społeczne, gospodarcze czy historyczne. Panuje takie przekonanie na całym świecie, że Ñamerykanie są jednymi z najbardziej brutalnych ludzi. Kiedy przyglądamy się wydarzeniom z wieku XV czy XVI, rzeczywiście możemy tam znaleźć potwierdzenie takiej tezy. Kiedy jednak zwrócimy wzrok w stronę dzisiejszych czasów, to widzimy, że przez ostatnie 100 lat Ñameryka jest czy była najbardziej pacyfistycznym rejonem całego świata, podczas gdy w Europie, w Azji i w Afryce toczyły się okrutne, krwawe wojny. W Ñameryce takich wojen nie było, może tylko jedna - w roku 1934 - między Boliwią a Paragwajem.
Jednak z jednej strony mamy fakty, o których Pan mówi, a z drugiej strony jest - nazwijmy to tak - czarny PR. Czy wie pan, że ja z Krakowa, gdzie teraz jestem, mogę do Meksyku pojechać tramwajem?
Jak to może pan pojechać tramwajem do Meksyku? Co to miejsce, które nazywa się Meksyk?
Proszę pana, kiedy budowano dzielnicę Krakowa, a wtedy osobne miasto - Nową Hutę, to było takie miejsce, gdzie dochodziło do bójek. Żyła tam ludność napływowa, właśnie taka mieszanka, najczęściej z polskich wsi. I tam dochodziło do przeróżnych zatargów. Nazwano to miejsce Meksyk, to znaczy to raczej przezwisko było. Nazwa Meksyk już się utrwaliła. Czy faktycznie Meksykanie wyróżniają się taką zadziornością?
Nie, to nie jest kwestia charakteru, ale pewnej sytuacji społeczno-gospodarczej. Przed chwilą powiedziałem, że w ciągu całego wieku Ameryka Łacińska była najbardziej pokojowym rejonem na całym świecie. Miałem na myśli przede wszystkim to, że poszczególne państwa regionu nie walczyły między sobą, nie dochodziło do wojen, nie występowała przemoc publiczna. Natomiast mniej więcej od lat 80. i 90. XX wieku rozpoczęła się tak zwana przemoc prywatna. O co chodzi? Pojawiło się kilku przedsiębiorców, którzy w celu lepszej kontroli nad swoimi rynkami musieli stworzyć takie małe wojska, aby bronić swoich interesów i chronić swoje terytorium. Na przykład chodziło o rynek produkcji i eksportu kokainy.To jest rynek niezwykle skomplikowany i złożony. Wtedy rzeczywiście zaczęła się ta spirala przemocy, która rozlała się na kilka krajów rejonu. Na przykład obserwujemy ją w Kolumbii. Natomiast w tym momencie w Meksyku liczba zabójstw jest naprawdę olbrzymia. Wydaje mi się, że są tego dwie przyczyny. Po pierwsze: Meksyk znajduje się niedaleko największego rynku narkotykowego na świecie. Mowa o Stanach Zjednoczonych. Zatem Meksyk jest zainteresowany, by sprzedawać narkotyki Amerykanom z Północy. A drugą przyczyną była chyba najgorsza w historii decyzja prezydenta Meksyku Felipe Calderóna z roku 2006. Ten olbrzymi błąd polegał na tym, że prezydent wypowiedział wojnę wszystkim narcos, bossom narkotykowym. Do tamtego momentu - powiedzmy - sytuacja była pod względną kontrolą. Jednak od roku 2006 rozkręciła się ta olbrzymia spirala przemocy. Sytuacja uległa pogorszeniu, niczego nie rozwiązano i rzeczywiście liczba ofiar śmiertelnych zwiększyła się w bardzo znaczący sposób.
Innym tematem jest przemoc wobec kobiet. Pan odmalował prawdziwy horror, Inferno, piekło kobiet w Meksyku, stolicy tego kraju. Opisuje pan pewną dzielnicę właśnie pod tym kątem. Jednocześnie jest tam taki kontrast. Na placu w tej dzielnicy - powiedzmy dzielnicy, bo to tak naprawdę jest to dwumilionowe miasto w mieście - stoi samolot i w tym Boeingu jest biblioteka. Wyobraziłem sobie, że pana książka, która opisuje tę bibliotekę, jest w tej bibliotece. Mamy takie zapętlenie. Wyobrażał pan sobie taką taką scenę, kiedy pisał pan “Ñamerykę"?
Oby tak się stało. Może sam powinienem tę książkę wysłać do tej ciekawej biblioteki? Dobrze by było, żeby moja książka wzniosła się wysoko i poleciała tak daleko, co nie będzie łatwą sprawą, ponieważ jest bardzo duża i sporo waży.
O jej wadze za chwilę porozmawiamy, bo to jest znaczące. Natomiast pomyślałem sobie, że obraz książki opisującej bibliotekę, która stoi na półce w tejże bibliotece jest trochę jak z surrealistycznego filmu Luisa Buñuela. Swoją drogą nazwisko tego reżysera - Buñuel - też ma to “n" z falką czyli z tyldą. Pamiętam, że obejrzałem w młodości w kinie w Krakowie cały cykl jego dzieł pod zbiorczym tytułem “Luis Buñuel - meksykańskie lata". Pan wspomina w książce o filmie “Los Olvidados" (“Zapomniani"). Poleciłby pan ten obraz naszym widzom i słuchaczom? Dlaczego go warto obejrzeć?
Przyznam się, że już bardzo dawno nie oglądałem tego filmu. Zastanawiam się, w jaki sposób ten film oglądałoby się dzisiaj? Myślę, że pomimo to warto go obejrzeć. Warto spróbować, mimo iż minęło 70 lat odkąd został on nakręcony. W pewnym sensie na pewno będzie jeszcze aktualny. Niestety niektóre konflikty, o których mowa w tym filmie, do dzisiaj nie zostały rozwiązane. Jest taka ciekawostka związana z tym obrazem. Producent chciał zmusić reżysera, aby nakręcił jakieś szczęśliwe zakończenie, typowy happy end, bo tak -według producenta- chcieliby widzowie. Buñuel początkowo zgodził się na to, nakręcił taki happy end, ale ostatecznie udało się w filmie zmontować oryginalną, prawdziwą końcówkę “Los Olvidados".
Nie będziemy tutaj uprawiać spoilerowania. Polecamy film zwłaszcza młodym ludziom, taką może tylko dam wskazówkę. A wracając do pańskiej książki, niezwykłej książki, bo ona tylko wygląda tak tradycyjnie. W rzeczywistości może służyć nie tylko do czytania, ale do ukazywania pewnych rzeczy związanych z Ñameryką. W jednym z rozdziałów, w którym opisuje Pan poziom biedy i bogactwa w Ñameryce, pokazuje pan proporcje i daje Pan taką wskazówkę czytelnikom: ta książka ma 752 strony. Gdyby zawarte w niej słowa rozdystrybuować tak jak bogactwo w Ñameryce, powinna poświęcić 301 stron tym czterem milionom uprzywilejowanych i 451 pozostałym, jakimś 420 milionom ludzi. (...) Jeśli zaś ująć sprawę pod kątem demografii, wszyscy bogaci dostaliby łącznie koło 8 stron, pozostałe należałyby do całej reszty. Myślał pan, że na spotkaniach z panem można w ten sposób prezentować te dane, które pan opisuje? Jak pan wpadł na ten pomysł, genialny w swojej prostocie?
Sam nie wiem. Chyba właśnie o to chodzi, że kiedy piszemy książki, zastanawiamy się nad tym, co chcemy napisać, a później to opowiadamy. Gdy pisałem “Ñamerykę", pomyślałem, że - podobnie jak w “Głodzie" - chcę połączyć dwa elementy. Z jednej strony będzie to opowieść, reportaż, a z drugiej strony esej, czyli próba zrozumienia pewnych zjawisk, pewnych rzeczy. W mojej książce próbuję zrozumieć i dogłębnie przeanalizować pewne zjawiska, pewne problemy, a następnie opowiedzieć o nich w jak najlepszy, najwłaściwszy sposób. Czyli chcę stworzyć opowieść, która będzie wywoływała pewne wrażenia, odczucia. Chcę, żeby w tej książce dochodziło do interakcji pomiędzy analizą a opowieścią, pomiędzy danymi a jakimiś wrażeniami i odczuciami. Taką próbę podjąłem, pisząc tę książkę.
Panie Martinie, dla mnie to, co pan tworzy, jest po prostu ideałem pisarstwa, dziennikarstwa. Powiem panu szczerze, że jestem tym zafascynowany. Im głębiej wchodzę w pana twórczość, tym bardziej fascynuję się tym, co pan pisze. Ta książka to jest dla mnie rzeczywiście “dzieło totalne". To znaczy, że pan operuje na tak różnych rejestrach: od statystyki po rozmowy z ludźmi, obrazy, pejzaże. I to wszystko stanowi jedność. Pan pisze o idei “mieszanki ludzkiej", o ludziach łączących w sobie różne pochodzenia. Sam pan jest tego przykładem, w swojej książce “Dziadkowie" pan to opisał. Rozmawialiśmy już na ten temat. Pańskie korzenie są bardzo skomplikowane, bo są i polskie, żydowskie, i hiszpańskie. Pańska nowa książka to też taka mieszanka. Jak pan osiągnął taki styl? Jak pan to wyekstrahował?
Nie wiem, chyba udało mi się to z desperacji. Nie wiem. Ja po prostu staram się myśleć, analizować i opowiadać o pewnych zjawiskach. W tym celu wykorzystuję wszystkie dostępne środki. Z pewnością istnieje jeszcze wiele innych środków, których nie poznałem albo nie udało mi się ich wykorzystać. Mój jedyny plan polega na tym, aby wykorzystać wszystkie możliwości, które daje nam literatura. W ten sposób chcę przemyśleć jakiś problem i opowiedzieć o nim. Czasami wychodzi mi to gorzej, czasami lepiej, ale chyba właśnie o to chodzi w pisaniu.
Pytam o te warsztatowe sprawy jako dziennikarz. Po prostu chciałem coś uszczknąć z pana wiedzy, zajrzeć do kuchni pisania takich książek. Jednak teraz zadam pytanie, które jest ważne chyba dla wszystkich czytelników, nie tylko tych zajmujących się tworzeniem tekstów dziennikarskich. Według mnie znalazł pan jakiś kod do czytelników. Miałem wrażenie, że jest pan w stanie wejść do umysłu, także do pamięci, kiedy czytałem niesamowite rozdziały dotyczące poszczególnych miejsc w Ameryce, na przykład Meksyku. Miasto-monstrum: 25 milionów ludzi, może nawet więcej, bo trudno zliczyć. Przypomniałem sobie sceny z Peru, z Limy. Tam żyje 11 milionów ludzi. Miasto-kosmos! Nie mamy takich w Polsce. Ogromna energia i ruch na wielopasmowych autostradach. To wygląda tak, jakby puszczono film w przyspieszonym tempie. Jednocześnie mało wypadków. Na dodatek klimat: niesamowity! Rano wyszedłem z hotelu, popatrzyłem na niebo całe zasnute ciemnymi chmurami; duża wilgoć. Pomyślałem, że za chwilę, tak jak w Polsce, będzie jakieś oberwanie chmury. Okazało się: zero deszczu. Poinformowano mnie: tu nie będzie padało. To jest pustynia, pustynia nad oceanem. Wszystko jest sztucznie nawadnianie, woda płynie z lodowców w górach. Czy ta walka z naturą, z tą dziką naturą, to jest ważny, może nawet najważniejszy element życia w Ñameryce?
To zależy. Zależy gdzie i w jaki sposób żyje konkretny człowiek czy konkretna grupa ludzi. Natomiast w wielu sektorach społeczeństwa ta walka o przetrwanie, walka z przyrodą jest rzeczywiście ważnym elementem. Istnieje wiele rzeczy, które tu i teraz w naszym rejonie świata wydają nam się czymś oczywistym. Natomiast nie w Ñameryce. Wielu ludzi musi poświęcić dużą część życia czy dużą część czasu w swoim codziennym życiu na zdobycie takich rzeczy. Najlepszy przykład to woda w kranie. Teraz, tutaj wydaje nam się to czymś normalnym, danym raz na zawsze. Natomiast w wielu częściach świata wielu ludzi nie ma wody w kranie i na przykład w Ñameryce jest to sytuacja, która dotyka od 30 do 40 % populacji. Istnieje jednak jeszcze inny sposób, w jaki przyroda komplikuje nam życie. Ta komplikacja nie wynika z pewnych braków, ale właśnie z obfitości. Od samego początku, można powiedzieć, od pięciuset lat w Ameryce Łacińskiej obowiązuje określony model gospodarczy. Ñamerykanie wydobywają i eksportują surowce. Wynika to właśnie z tego, że przyroda w tym rejonie świata jest niezwykle bogata i hojnie nas obdarzyła. I to miało wpływ na strukturę społeczeństw amerykańskich. I ten wpływ bynajmniej nie jest czy nie był pozytywny. Podsumowując, właśnie ta obfitość zasobów naturalnych miała i ma wpływ na olbrzymie nierówności, które obserwujemy w naszych ñamerykańskich społeczeństwach.
Opisuje pan miejskie dżungle, ale także dżunglę naturalną, las deszczowy, po hiszpańsku “selva", nie tylko z punktu widzenia gospodarki, ale także rytuałów. Pański rozmówca - Hilario przechodzi inicjację pod wpływem narkotycznego napoju, środka halucynogennego. W tym obrzędzie objawia mu się bóg w postaci wielkiego radia. Bardzo bliski mi motyw, bo wyobraziłem sobie, że to może być radio RMF FM albo RMF24, nasza internetowa stacja. Jednak od razu odrzuciłem tę myśl, ponieważ muzyka była bardzo dziwna. My takiej muzyki nie gramy. A pan, jakie miał skojarzenie, słuchając opowieści Hilaria?
Hilario jest niezwykle ciekawą postacią. To jest rdzenny mieszkaniec terytoriów, które odwiedziłem w Ñameryce. Pokazał mi dżunglę, pokazał mi przynajmniej część dżungli w rejonie rzeki Amazonki, która była mu znana, była mu bliska. I na mnie to wywarło olbrzymie wrażenie. Zrozumiałem, że taka osoba, która zna dobrze tamten teren, tamtą przestrzeń, jest w stanie wypatrzyć w niej czy odczytać pewne rzeczy, znaki, które dla osoby z zewnątrz są nie do zauważenia. Każdy szczegół, jakiś zaobserwowany listek, odgłos tej dżungli to dla niego były dane, które umiał analizować. Z tych danych potrafił wyciągnąć pewne wnioski. Opowiadał mi później na ten temat różne historie, dzielił się ze mną wspomnieniami. Także to wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Inną historią jest ta sprawa mrówek. Kazał mi je jeść, ale to jest zupełnie oddzielny temat.
Ładnie pachniały i smakowały - cytrynowo, zaspokajały pragnienie, prawda?
Zgadza się. Co więcej, te mrówki należało spożywać w bardzo oryginalny sposób. To znaczy musiałem złamać gałąź i jakby zlizywać z niej mrówki, one zostawały później w mojej buzi. Ale myślę, że było warto. I tak sobie właśnie myślę, że czasami trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu i oddać się drugiej osobie, zobaczyć, co ona z nami zrobi. Myślę, że to jest bardzo ważna część pracy reportera.
Ja w dzieciństwie jadłem oranżadę w proszku, a pan miał taką wędrującą oranżadę z dżungli.
Dokładnie tak.
Gdy przygotowywałem się do rozmowy z Panem, czytając pański tom myślałem początkowo, że sobie zanotuję jakieś pytania, zwyczajne notatki zrobię. I tak zacząłem pisać i pisać. Wyszło mi tak, że ja muszę cały notatnik zapisać, bo tyle rzeczy mnie zaciekawiło. I w końcu przerwałem to. Pomyślałem, że to taka analogia do opowiadania pańskiego rodaka, sławnego argentyńskiego pisarza Jorge Luisa Borgesa, autora opowiadania “Pierre Menard, autor Don Kichota". Bohater przepisywał Don Kichota, żeby zawłaszczyć dzieło Cervantesa. Czy pan ma taką książkę innego pisarza, którą chciałby pan w ten sposób przepisać?
Sam nie wiem. Chyba chciałbym napisać to opowiadanie Jorge Luisa Borgesa “Pierre Menard, autor Don Kichota". Moim zdaniem to jest jedno z najwspanialszych opowiadań, które kiedykolwiek napisano w historii literatury. Myślę jeszcze o innej książce. Tomie, z którym musiałem często -w pewnym sensie- walczyć, to znaczy zmagać się z pokusą, by nie przepisać tej powieści w moich tekstach. Taka pokusa pojawiał się we mnie wiele razy. Jest to "Życie instrukcja obsługi" Georgesa Pereca. Pragnę dodać, że z moich powieści, które napisałem, najważniejsza jest dla mnie książka pod tytułem “La Historia" (“Historia"). Zaczyna się właśnie cytatem z opowiadania Borgesa “Pierre Menard, autor Don Kichota".
Zachęcamy do lektury, może też do przepisywania książek. Ja się z Panem zgadzam, bo oprócz pańskiej książki, chciałbym przepisać zarówno całego Borgesa, jak i całego Pereca. Nie tylko “Życie instrukcję obsługi", ale jeszcze “Rzeczy", a także “Zniknięcia" i wiele innych jego wspaniałych utworów z kręgu OuLiPo - awangardowej twórczości łączącej matematykę i literaturę. Serdecznie Panu dziękuję za tę rozmowę, kolejną rozmowę. Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję się spotkać przy okazji kolejnych Pana książek. Wszystkim czytelniczkom i czytelnikom polecam gorąco "Ñamerykę", a także inne tomy Martína Caparrósa, wydane w krakowskiej oficynie - Wydawnictwie Literackim - “Głód" i “Dziadkowie". Dziękuję serdecznie pani Dominice Kur-Santos za tłumaczenie, za to, że umożliwiła nam kontakt na odległość. Pan jest teraz w Buenos Aires?
Nie, w tym momencie nie jestem w Buenos Aires. Przebywam w Madrycie. Prawie od dziesięciu lat mieszkam w Hiszpanii. Teraz właśnie tutaj jestem - w moim mieszkaniu w okolicach Madrytu.
Serdecznie Pana pozdrawiamy. Serdecznie pozdrawiamy Madryt i życzymy Panu dużo, dużo zdrowia.
Dziękuję i do następnego spotkania.