W Zjednoczonej Prawicy trwa wewnętrzna dyskusja w sprawie przełożenia terminu wyborów samorządowych. Po tygodniach zapowiedzi i tłumaczeń, że rozwiązanie jest niezbędne, politycy o pomyśle mówią z coraz mniejszą ochotą i nie ma pewności, czy odpowiedni projekt przed wakacjami trafi w ogóle do Sejmu.

REKLAMA

Jednym z hamulcowych przesunięcia wyborów zdaje się być prezydent. Andrzej Duda osobiście i za pośrednictwem swoich ministrów sugeruje, że przełożenie głosowania mogłoby spotkać się z jego wetem. Jednocześnie Kancelaria Prezydenta przekonuje, że zdaje sobie sprawę z potencjalnych zagrożeń, jakie płyną z odbywających się niemal jednocześnie kampanii wyborczych do parlamentu i samorządów lokalnych.

Kadencja Sejmu i Senatu upływa dokładnie 12 listopada przyszłego roku. Przepisy precyzują, kiedy należy zorganizować wybór nowych posłów i senatorów. Zgodnie z zapisami - głosowanie może odbyć się najwcześniej 16 października, a najpóźniej 6 listopada.

Podobnie można wyliczyć datę wyborów samorządowych. Wydłużona, bo od teraz pięcioletnia, kadencja władz lokalnych kończy się 22 listopada, a to oznacza, że głosowanie można zorganizować najwcześniej 23 października, a najpóźniej 13 listopada. Przy maksymalnym rozciągnięciu możliwych terminów wybory parlamentarne i samorządowe dzieliłby niemal miesiąc przerwy (wybory do Sejmu i Senatu - 16 października, wybory lokalne - 13 listopada).

Decyzji o zmianie terminu wyborów lokalnych jeszcze nie ma - mówi nieoficjalnie jeden z członków rządu - trwają wewnętrzne konsultacje. Z naszych informacji wynika, że otoczenie prezydenta poczuło się pominięte.

Pomysł przesunięcia wyborów najpierw wyciekł do mediów, a dopiero później zaczął być dyskutowany wewnątrz Zjednoczonej Prawicy i z prezydentem - przyznaje jeden z ministrów. Jest możliwe, że projekt o odłożeniu wyborów samorządowych na wiosnę 2024 roku trafi do laski marszałkowskiej jeszcze w lipcu, przed ostatnim przedwakacyjnym posiedzeniem Sejmu.

Gwarancji nie ma, ale jeśli chcemy to zrobić, to musimy uchwalić przepisy w ciągu miesiąca, maksymalnie półtora - mówi polityk z kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości. Ustawa - według deklaracji - ma jedynie przesunąć termin głosowania, nie będzie ingerować w prawo wyborcze.

Część konstytucjonalistów podkreśla, że manipulowanie terminem głosowania podważa zaufanie do całego procesu wyborczego, narusza czasową umowę między obywatelami a wybieranymi politykami. Trybunał Konstytucyjny w latach 90. orzekł, że zmiana terminu głosowania jest możliwa jedynie w wyjątkowych okolicznościach, a ewentualny nowy termin powinien być jak najbardziej zbliżony do pierwotnej daty wyborów. Prawo i Sprawiedliwość chce odłożyć głosowanie aż o 5-6 miesięcy.

Partia rządząca po cichu liczy też na to, że część opozycyjnych samorządowców wystartuje w wyborach parlamentarnych, szczególnie do Senatu. Gdyby wybory sejmowe i lokalne dzieliło pół roku, premier musiałby obsadzić samorządowe wakaty komisarzami. Jasno mówi o tym ustawa o samorządzie gminnym. Dla nowych komisarzy, pochodzących z PiS-u, 6 miesięcy kierowania samorządami byłoby świetną trampoliną przed kampanią wyborczą.

Koronnym argumentem "za" nowym terminem jest właśnie kulminacja dwóch kampanii wyborczych. Politycy PiS-u przekonują, że obywatele pogubią się w oddzielnych listach, komitetach, kandydatach, kartach i terminach. Dodatkowo prowadzone równolegle kampanie Państwowej Komisji Wyborczej trudniej będzie rozliczyć, co rodzi ryzyko finansowych nadużyć po stronie komitetów wyborczych.

Zupełnie odrębną kwestią jest zmiana samej ordynacji wyborczej. PiS sugerowało, że zlikwidowane zostaną jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu, a do Sejmu wprowadzona zostanie ordynacja mieszana. Kilka tygodni temu Kancelaria Prezydenta informowała, że do Belwederu trafiła propozycja takich zmian, złożona przez posłów PiS-u. Ostatnio sam prezydent w nieoficjalnej rozmowie zaprzeczał tym informacjom.