Opozycji nie starczyło głosów, żeby odrzucić w pierwszym czytaniu poselski projekt powołania komisji, która miałaby zbadać rosyjskie wpływy na bezpieczeństwo wewnętrzne Polski przez ostatnich 15 lat. Można komisję uważać za sposób na zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego, można za narzędzie do eliminacji przeciwników politycznych. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, zatem warto im się przyjrzeć.
Na początek należy jasno stwierdzić, że w samym projekcie ustawy nie ma ani słowa o energetyce. Ta dziedzina jej działania deklarowana jest jedynie w wypowiedziach posłów PiS i w uzasadnieniu projektu, jednak to nie uzasadnienie staje się obowiązującym prawem, a same przepisy. Proponowane przepisy zaś jako obszar działania wprost wymieniają za to media, fundacje i stowarzyszenia, związki zawodowe i partie polityczne.
Raporty komisji mają być przygotowywane corocznie, ale pierwszy z nich - ten, który powstanie w ciągu zaledwie kilku miesięcy - ma być gotowy przed 17 września przyszłego roku.
To ładna symbolicznie data, niemniej wprost oznaczająca, że twórcy komisji oczekują efektów jej działania tuż przed najbliższymi wyborami parlamentarnymi. Trudno uznać to za przypadek.
Najbardziej chyba poruszająca część przepisów dotyczących działania komisji to zasięg jej możliwości; jej członkowie mają mieć dostęp do dowolnych danych, także operacyjnych - wywiadu, kontrwywiadu, prokuratur, sądów, NIK, ABW. Niebezpieczeństwo, jakie się z tym wiąże, chętnie pewnie wyjaśnią funkcjonariusze i twórcy wszelkich służb specjalnych. Nie sądzę jednak, żeby potrafili wytłumaczyć, czemu członkowie mieliby nie mieć dostępu do dokumentów CBA. Chociaż to jedna z najwłaściwszych służb do zapewniania bezpieczeństwa wewnętrznego - według projektu ustawy takiego dostępu jednak nie mają.
Co jeszcze ciekawsze, wnioskującego o te dane przewodniczącego ma powoływać... premier. To co najmniej dziwne, bo on sam premier ma przecież podlegać weryfikacji - w końcu kieruje rządem od 2017, a więc 5 lat z 15, jakie swoimi badaniami ma objąć komisja weryfikacyjna.
Co więcej, premier nie tylko wybiera szefa komisji, której członkowie mogą na ten temat mieć inne zdanie, ale też ustala i nadaje komisji regulamin pracy. Innymi słowy więc nawet członkowie komisji nie są w stanie sięgnąć do danych, z którymi chcieliby się zapoznać bez stosowania się do ograniczeń, nałożonych przez premiera, i bez wniosku o dostęp do nich, podpisanego przez człowieka, którego premier mianował.
Na koniec zaś to, co dziwi najbardziej - członków komisji ma powoływać Sejm, a autorzy projektu wprost w nim napisali, że także Sejm może ich odwoływać. Po wyborach więc nowy skład Sejmu, w którym powstanie inna niż dziś większość będzie mógł odwołać członków komisji wybranych w poprzedniej kadencji i powołać sobie własnych.
Nowy premier wybierze zaś nowego przewodniczącego i nada komisji nowy regulamin...
Proponowana przez posłów PiS komisja weryfikacyjna, która dziś ma im służyć już za rok będzie mogła zająć się ich nominatami - wszystko zgodnie z prawem, które właśnie uchwalają.
Być może to tłumaczy, dlaczego liczący na wygraną w wyborach posłowie dzisiejszej opozycji nieprzesadnie akcentują zagrożenia, jakie stwarza powołanie komisji, która może się zająć wszystkim. Taka komisja to znakomite i groźne narzędzie do rządzenia.
Dla wszystkich, którzy je zdobędą.