​Krakowska prokuratura badająca wypadek z udziałem premier Beaty Szydło przetestowała identyczne audi A7 L security, jak to rozbite w Oświęcimiu - pisze "Rzeczpospolita". Eksperyment miał pokazać, czy kierowca BOR mógł ominąć seicento i nie uderzyć w drzewo.

REKLAMA

Do eksperymentu został wykorzystany samochód, którym wożony jest prezydent. Test przeprowadzili biegli z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie i Politechniki Krakowskiej w ubiegłą środę w Warszawie. Śledczy nie zdradzili dokładnego miejsca badania.

Eksperyment miał na celu prześledzenie toru jazdy i drogi hamowania. Chodziło również o sprawdzenie reakcji kierowcy BOR. Zbadano m.in. ile potrzeba czasu, żeby pancerna limuzyna wytraciła prędkość przy nagłym hamowaniu, jak szybko kierowca był w stanie zahamować, i jak pancerna limuzyna reaguje na skręt kierownicą.

Kiedy kierowca BOR w Oświęcimiu odbił w lewo, by uniknąć zderzenia z seicento, być może nie spodziewał się, że wpadnie na drzewo, a reakcja samochodu mogła go zaskoczyć - tłumaczy w rozmowie z "Rzeczpospolitą" biegły w dziedzinie wypadków drogowych.

Janusz Popiel, prezes Alter Ego, Stowarzyszenia Pomocy Poszkodowanym w Wypadkach i Kolizjach Drogowych, uważa, że eksperyment jest zbędny. Nawet identyczny samochód może zachować się inaczej. Takie badanie nie ma sensu ani znaczenia procesowego. To próba rozmydlenia faktów - ocenia Popiel.

MSWiA po wypadku premier Beaty Szydło zapewniało, że audi prowadził doświadczony kierowca BOR. Okazało się jednak, że akurat takim modelem limuzyny praktycznie nie jeździł. Według ustaleń dziennika, mężczyzna nie przeszedł szkolenia na identycznym modelu samochodu.

Do wypadku z udziałem premier Szydło doszło 10 lutego w Oświęcimiu. Rządowa kolumna trzech samochodów wyprzedzała fiata seicento. Jego 21-letni kierowca przepuścił pierwszy samochód, a następnie zaczął skręcać w lewo. Wtedy uderzył w auto premier, a rządowa limuzyna wjechała następnie w drzewo. 14 lutego kierowca seicento Sebastian K. usłyszał zarzut nieumyślnego spowodowania wypadku. On sam nie przyznał się do winy.

Więcej w "Rzeczpospolitej".

(az)