Imigranci, którzy przebywają w tymczasowym obozie dla uchodźców w Berlinie nie chcą koczować w zaaranżowanych naprędce obozowiskach i dostawać tak małe kieszonkowe (100 euro na miesiąc obecnie i deklarowane 300 euro w kolejnych miesiącach). Przede wszystkim nie chcą, żeby ktokolwiek im coś narzucał. Ktoś więc będzie musiał się dostosować. I nie wygląda na to, żeby Niemcy byli w stanie narzucić swoje warunki – pisze tygodnik „ABC”.
Obóz dla uchodźców zorganizowany na byłym lotnisku Tempelhof robi ponure wrażenie. Kody wybite na opaskach założonych na ręce imigrantów przywołują w Polaku jednoznaczne skojarzenia. Ale Europę rozsadzić mogą tym razem nie niemieckie uprzedzenia do innych nacji, ale kuriozalna poprawność polityczna i niedostrzeganie zbliżającego się nieuchronnie starcia kultur - czytamy na łamach "ABC".
Imigranci, z którymi rozmawiał dziennikarz "ABC" są rozczarowani i zawiedzeni. Nie spodziewali się tego, co zastali na miejscu. W końcu rząd niemiecki zapraszał, więc miał stworzyć warunki.
Mieszkamy w ogromny tłoku - mówi mieszkaniec Tempelhof - Pokoje są przepełnione. Często mieszka w nich po kilka rodzin. W moim jest siedem osób. Nie tylko Syryjczycy. Jest też chociażby Irakijczyk. Problem jest z toaletami, bo nikt ich nie sprząta i musimy stać w ogromnych kolejkach, a trzeba tam iść, na zewnątrz, 10-15 minut. I swoje odczekać.
Wielu narzeka też na jedzenie. Europejskie nie przypadło im do gustu. Dziwnie czuje się człowiek, gdy słyszy od osób uciekających z kraju ogarniętego wojną, że nie smakuje im darmowy posiłek. Narzekają również, że kieszonkowe, które dostają od Niemców, jest za niskie. Tu relacje są sprzeczne. Jedni mówią o 100 inni o 200 euro na miesiąc. Ma być więcej, ale wciąż za mało. A jak znaleźć pracę, gdy nie zna się języka, a po angielsku można wydukać jedynie kilka słów. Ubrania dostali, często nawet dresy czy szaliki FC Barcelony.