Spora część pacjentów, którzy trafiają do centrum ewakuacyjnego w Rzeszowie Jasionce, widziała piekło. Sami mówią tak o przeżyciach na froncie, na który wyruszyli po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na ich ojczyznę. Kiedy zostają ranni – dla lekarzy i ratowników przestają być żołnierzami. To pacjenci, którym trzeba pomóc. Obecna sytuacja w Ukrainie uniemożliwia jednak ich skuteczne leczenie, wykonywanie skomplikowanych operacji czy profesjonalną rehabilitację. Ranni z frontu to jednak tylko część osób, które trafiają do Medevac Hub w Jasionce. Razem z nimi trafiają tu chorzy np. z nowotworami czy chorobami przewlekłymi. Po wstępnych badaniach zapadają decyzję o skierowaniu ich do konkretnych szpitali w całej Europie.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Medyczne Centrum Tranzytowe w Rzeszowie Jasionce nie jest szpitalem. To placówka, w której pacjenci spędzają maksymalnie 1-2 doby. Działa w oparciu o Unijny Mechanizm Ochrony Ludności cywilnej. W dużym skrócie - Bruksela jest w stałym kontakcie z europejskimi szpitalami, które wcześniej zadeklarowały możliwość przyjęcia pacjentów z Ukrainy oraz z ukraińskim Ministerstwem Zdrowia. Po wymianie danych placówek zza naszej wschodniej granicy z resortem zdrowia, zapadają decyzje o ewakuacji konkretnych osób. Ranni i chorzy najpierw karetkami trafiają do Centrum w Jasionce, gdzie są poddawani podstawowym badaniom, a potem - samolotami - są rozwożeni do placówek w Europie. Kiedy odwiedzamy HUB w Jasionce z mikrofonem, personel oczekuje na przyjęcie grupy kilkunastu pacjentów, którzy będzie szykował na transport do szpitali w Niemczech.
Na pojedynczym dyżurze pracuje tu minimum pięć osób. To m.in. lekarz, pielęgniarki, ratownicy medyczni, farmaceuta, psycholog i tłumacz. Wszyscy są częścią zespołu fundacji Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej, która prowadzi Hub w Jasionce. Większość dyżurujących w Jasionce to członkowie Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM.
To pierwsza i jedyna jak dotąd w Polsce, certyfikowana przez WHO, grupa szybkiego reagowania na kryzysy humanitarne i katastrofy naturalne. Zdolna do działania i interwencji w niemal każdym miejscu na świecie w 24 godz. Zespół powstał w 2015 roku, tuż przed tragicznym trzęsieniem ziemi w Nepalu i właśnie tam wyruszył na swoją pierwszą akcję ratunkową, choć członkowie pierwszego polskiego EMT (Emergency Medical Team) wspierali punkty medyczne podczas protestów na kijowskim Majdanie czy podczas powodzi na Bałkanach - wyjaśnia Dariusz Zalewski, rzecznik PCPM.
Wśród dyżurujących tu ratowników jest ratownik i pielęgniarz Wojciech Suliński, który zdobywał wcześniej doświadczenie w obszarze medycyny pola walki. Na pewno impulsem do tego, by pracować w takim miejscu jak to, jest jego niepowtarzalność. To, że możemy jako medycy sprawdzić się w polu działania na rzecz naszych polskich pacjentów, ale również na rzecz osób, które przyjeżdżają do nas zza granicy. Biorąc pod uwagę obecne wydarzenia, to wydaje się konieczne po prostu. Tutaj, z racji tego, że nie ma drugiej takiej instytucji w tej części Polski, Europy, możemy spróbować swoich sił z trochę innym typem pacjenta. Pacjenta, który jest straumatyzowany, który stracił wszystko. Pacjenta, który stracił rodzinę, dom i stracił możliwości leczenia tam, gdzie się znajdował - tłumaczy Wojciech Suliński.
Do najważniejszych zadań jego, jego koleżanek i kolegów z zespołu należy - oprócz aspektów medycznych - zapewnienie chwilowego bezpieczeństwa i poczucia normalności, przyjmowanym w Jasionce pacjentom. W tym procesie największą trudnością jest zetknięcie się z traumami, które im towarzyszą.
Ta trauma to często utrata swoich bliskich - matek, ojców. Ciężko mi, osobie, która nie straciła nikogo w tragiczny sposób, rozmawiać z nimi i nawet pocieszyć ich. Bo jak mogę ich pocieszyć? W jaki sposób? Powiedzieć, że jest mi przykro? Oczywiście, że jest mi przykro. Ale co to zmieni? - pyta retorycznie ratownik.
Obok medyków niezwykle ważną rolę w Centrum Tranzytowym w Jasionce pełnią psychologowie. Ewakuowanym pacjentom pomaga tu Olena Jarosławska, która sama uciekła przed wojenną zawieruchą. Jako uchodźczyni zaczęła się uczyć języka polskiego, a krótko potem rozpoczęła współpracę z PCPM.
Kiedy zaczęli bombardować Kijów, nie chciałam, żeby moje dzieci to widziały. Spakowałam rzeczy i przyjechałam do Polski. Musiałam znaleźć jakieś mieszkanie. (...) Nie wszyscy ludzie z Ukrainy znają języki obce, dlatego to może być dla nich bardzo trudne, jeżeli będzie z nimi rozmawiał psycholog z polski czy z jakiegokolwiek innego kraju. Kiedy przyjmujemy ludzi i oni słyszą język ukraiński, to bywa, że są nawet uśmiechnięci. Stają się wtedy bardziej otwarci, bardziej spokojni. To, co oni przeżyli, co widziały ich dzieci, jakie mają z tego powodu choroby, to wszystko jest dla nich ogromny stres. W tym krótkim czasie musimy ich upewnić, że wszystko jest już spokojnie - mówi Olena Jarosławska.
Podczas naszej obecności w Centrum Tranzytowym w Jasionce, do hal przerobionych na sale chorych dociera grupa kilkunastu pacjentów z Ukrainy. Są wśród nich dwaj ranni ukraińscy żołnierze. Od kilku tygodni jeździli jednak od szpitala do szpitala. Po poważnych obrażeniach, jakie odnieśli na froncie, lekarze próbują ratować ich ręce. W przypadku obu rannych - usztywnienie stawów i pogruchotanych kości zapewnia zewnętrzna szyna. To nie zawodowi żołnierze, ale ochotnicy, którzy zdecydowali się jechać na front po rosyjskiej inwazji. Zgadzają się na rozmowę, ale zaznaczają, że nie chcą wracać wspomnieniami do tego, co widzieli. Temat jednak mimowolnie schodzi na front. Choć to dorośli i doświadczeni mężczyźni - momentalnie łamie im się głos.
Bezpiecznie można poczuć się, jak wywożą cię z pola bitwy. Jak jesteś już w rękach lekarzy czujesz się spokojniej - mówi Maksym. Kiedy jesteś w rękach tych ludzi, to już w ogóle jest spokojnie. W rękach lekarzy czujesz już zupełny spokój. Niespokojnie było tam, gdzie byłem. Można to porównać do takiego oczekiwania na mamę w dzieciństwie, w przedszkolu. Nie może pan już wytrzymać i chce pan koniecznie, żeby odebrała pana mama. Mniej więcej tak to wygląda - dodaje ranny żołnierz, pytany o oczekiwanie na ewakuację.
Tu można nabrać trochę spokoju - mówi jego starszy kolega Wadim. Z Rzeszowa do miejsca, w którym byłem, jest 1,6 tys. km. To może pan sobie wyobrazić na ile tu czuję się spokojniej. Tyle mogę powiedzieć. A tam gdzie byłem? Nie wiem, co powiedzieć. Strasznie, po prostu strasznie. Dużo ludzi tam zginęło. Moich przyjaciół. Staram się o tym nie myśleć, chcę mi się płakać... - dodaje.
Wadim zaznacza, że nie chciał wyjeżdżać z Ukrainy. Do wyjazdu na leczenie namówiła go żona i dzieci. Jedyne, o czym teraz myśli to, by jak najszybciej jego ręka wróciła do pełnej sprawności. Jeśli to się uda - zamierza wrócić na front.
Mam na sumieniu wiele istnień i dużo krwi na rękach. Ja nie chciałem taki być, ale oni to spowodowali. To już moja druga wojna. Ciężko z tym żyć - kończy rozmowę Wadim.
Po badaniach i niespełna dobie spędzonej w Jasionce Maksym, Wadim i pozostali pacjenci, którzy trafili do Jasionki - wyruszyli na leczenie do Niemiec.
Przygotowujemy ich do transportu lotniczego, który niesie za sobą pewne wyzwania. Kiedy pacjent już jest przygotowany do tego lotu, zabezpieczony w leki, wykonane są procedury pielęgnacyjne, zabiegowe - następnie pacjent udaje się do wybranego kraju Unii Europejskiej - mówi Adam Szyszka, koordynator medyczny Med Evac Hub.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Jednego z pacjentów w Jasionce - Maksyma, zapytaliśmy też o to, jak według niego zakończy się wojna w jego ojczyźnie.
Gdyby tak spojrzeć na historię - czy jakakolwiek wojna zakończyła się wojną? Nie, wojny zawsze kończyły się okrągłym stołem. Na to pytanie nikt nie może dziś odpowiedzieć. Ani ja, ani pan, nikt... - podkreśla.