Szef Horskiej Służby w Słowackim Raju jest jedną z ofiar wczorajszej katastrofy śmigłowca niedaleko Popradu. Ratownicza maszyna, która leciała na pomoc dziecku, runęła na ziemię z wysokości około 50 metrów. Wcześniej śmigłowiec zahaczył o linię wysokiego napięcia. Zginęła cała czteroosobowa załoga.

REKLAMA

Na miejscu tragedii zakończyła pracę już Komisja Badania Wypadków Lotniczych i słowacka policja.

Szczątki śmigłowca są pilnowane przez dwóch policjantów.

Ratownicy przygotowują się do przetransportowania części maszyny. W tym niedostępnym terenie można to zrobić jedynie drogą powietrzną. Z rozbitego kadłuba wymontowano więc niektóre fragmenty, po które przyleci śmigłowiec.

Nad Słowackim Rajem rozpętała się burza i akcję trzeba przełożyć do czasu, kiedy warunki pozwolą na bezpieczny lot.

Pilot śmigłowca miał ogromne doświadczenie - latał od 24 lat, brał udział w wielu akcjach górskich.

Maszyna leciała po 10-letniego chłopca, który złamał sobie nogę. Młodego turystę z Niemiec przetransportowała do szpitala inna grupa ratowników.

W związku z katastrofą zamknięta została znaczna część szlaków turystycznych w Słowackim Raju.

To pierwsza w historii katastrofa śmigłowca słowackiego pogotowia lotniczego - mówił w rozmowie z RMF FM dyrektor Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, doktor Robert Gałązkowski.

Tam zginęli ludzie, których znaliśmy, z którymi wspólnie się szkoliliśmy, z którymi ćwiczyliśmy, z którymi spotykaliśmy się na co dzień, z którymi wymienialiśmy doświadczenia. To tylko pokazuje, jak trudna jest służba śmigłowcowej służby ratownictwa medycznego. Podejmujemy wyzwanie, lecimy ratować ludzi, którzy nas potrzebują i w tym pędzie ratownictwa dochodzi do sytuacji, w której ratownicy oddają życie - podkreślał Gałązkowski.

(j.)