"Sponsorów nie ma, nikt się nami nie interesuje, jesteśmy na utrzymaniu rodziców" - mówi RMF FM Ewa Kuls, jedna z najlepszych polskich saneczkarek, która będzie reprezentować Polskę na igrzyskach w Soczi. Zmagania w Rosji ruszą już w piątek.
Maciej Jermakow: Olimpijskie ślubowanie przez wyjazdem na pierwsze igrzyska to chyba szczególny moment dla młodego sportowca?
Ewa Kuls: Serducho biło, wielki uśmiech na twarzy - to był piękny dzień! Pracowałam na to kilka lat i wreszcie marzenie się spełniło.
Wyjeżdżasz na igrzyska reprezentując kraj, w którym nawet nie ma gdzie trenować twojej dyscypliny.
To prawda. Nie mamy toru, trenujemy więc w Niemczech, bo mamy układ partnerski z tamtejszą reprezentacją dzięki czemu korzystamy z ich obiektów. Ale mając tor w Polsce moglibyśmy zdziałać dużo więcej, choćby testować sprzęt.
Cierpią też na tym wasze portfele. Czy ktoś wam pomaga finansowo?
Niestety sponsorów nie ma, nikt się nami nie interesuje - taka jest prawda. Załapaliśmy teraz jakieś stypendium za ósme miejsce w sztafecie na zeszłorocznych mistrzostwach świata, ale głównie radzimy sobie sami, studiujemy i tak naprawdę jesteśmy na utrzymaniu rodziców.
Jakie uczucie dominuje przed startem w Soczi. Radość, stres?
Jest wielka radość, czekam na treningi, bo jest to mój ulubiony tor. Obawiam się nieco zawodów, mam nadzieję, że wypadnę jak najlepiej i mam nadzieję, że trema mnie nie zje.
130 kilometrów w dół na małych sankach. Waszą dyscyplinę możemy chyba nazwać sportem ekstremalnym?
Tak, to jest sport ekstremalny i dla przeciętnej osoby taki zjazd byłby przerażający. Widzę jak reagują moi rodzice, gdy biorę udział w zawodach - "Boże Ewa, byle bezpiecznie do mety, zajmij nawet piąte miejsce, ale bezpiecznie do mety!" - moja mama reaguje dość nerwowo.
Czego się życzy saneczkarkom?
Czterech dobrych zjazdów i połamania płóz.