"Pojechałem na maksa. Nie można było zrobić nic więcej, bo ściany pomagały gospodarzom" - powiedział po powrocie do Polski Rafał Sonik, który zajął drugie miejsce w Rajdzie Dakar w klasyfikacji quadów. Zauważył także, że miejscowi zawodnicy byli uprzywilejowani. Wcześniej mogli bowiem zapoznać się z trasą.
Dakar to rajd nawigacyjny, z założeniem, że nikt nie zna wcześniej przebiegu trasy. Roadbooki nie powinny być wcześniej nikomu dostępne. Jest nawet taki przepis, że gdybym wcześniej w ciągu roku chciał przyjechać do Chile, Argentyny czy Boliwii, to muszę mieć specjalne zezwolenie od organizatora i nie mogę być w okolicach, gdzie będzie przebiegała trasa. Tymczasem logistyka paliwowa zmusza do wcześniejszego drukowania roadbooków i niestety lokalni zawodnicy mają je miesiąc czy dwa wcześniej - podkreślił Sonik, który został powitany na warszawskim lotnisku przez grono sympatyków.
Casale w górach jechał jak w rajdzie WRC, miał zanotowane, czy zakręt ma 60, 90 czy 120 stopni. Uważam, że to nie fair. Ponadto miał nieregulaminowe serwisy. Na tych najtrudniejszych odcinkach co 20, 30 kilometrów czekały na niego koła, ekipy techniczne. Podjeżdżali i naprawiali go, chociaż regulaminowo są za to wielogodzinne kary lub nawet wykluczenie. Dlatego motocykliści przyszli do mnie po rajdzie i powiedzieli: "Rafał, dla nas to ty jesteś zwycięzcą" - dodał 47-letni krakowianin, którego oficjalnym patronem radiowym w czasie rajdu było radio RMF FM.
Przyznał jednak, że walkę z Ignacio Casale przegrał przez swój błąd. Na piątym etapie zrobiłem błąd nawigacyjny, który kosztował mnie dwie godziny i w efekcie zwycięstwo. Tak doświadczonemu zawodnikowi nie powinno się to zdarzyć. Gdybym go nie popełnił, miałbym na końcu 20 minut przewagi - zaznaczył.
Mimo to Sonik jest zadowolony ze swojego występu. Pojechałem na maksa. I wydaje mi się, że znam przepis na sukces, bo za każdym razem mam coraz mniejszą stratę do zwycięzcy. Zaczynałem od sześciu godzin, a teraz było ok. półtorej godziny. To naprawdę niewiele - dodał.
Nasz jedyny quadowiec zaznaczył, że był to najtrudniejszy Rajd Dakar, w którym uczestniczył. Wszyscy to zgodnie podkreślają. Nigdy wcześniej nie byliśmy na odcinkach specjalnych na wysokościach ponad 4 tys. metrów. Już od 3 tys. gorzej funkcjonuje umysł, a powyżej 4 tys. ani ciało ani umysł nie pracują sprawnie. Gdy wjechaliśmy w góry okazało się, że nawet najlepsi zawodnicy nie dają rady. Było strasznie, przerażająco - nie ukrywał Sonik.
Takich podjazdów nie widziałem jeszcze w żadnych górach świata. Przypuszczam, że bez adrenaliny pod czubek głowy nie dałoby się tego w ogóle wyjechać, a gdyby silnik choćby tylko czknął, to konsekwencje byłyby takie jak u Patronellego, z którego quada została pogięta blaszana kulka. Nie zapomnę tego odcinka nigdy. Gdy zjeżdżaliśmy się po tym pierwszym maratońskim etapie, ja na resztkach paliwa, okazało się, że najlepsi zawodnicy przyjeżdżają z olbrzymimi opóźnieniami, a niektórzy nie zdążyli przed nocą i spali w korytach wyschniętych rzek - wspominał.
Teraz Sonik zamierza odpocząć. Jadę na narty. Tęsknię za śniegiem - podsumował.
(MRod)