Można załatwiać problemy w białych rękawiczkach, można topornie i kolanem. Można czasem "odpuścić", zwłaszcza, gdy nie przynosi to wymiernych strat, można też się napinać i upierać przy swoim. W sprawie feralnego głosowania "na dwie ręce" i wyboru nowego sędziego Trybunału, zrobiono wszystko, by po całej historii pozostał niesmak i poczucie zażenowania.
Głosowanie za partyjnego towarzysza nie jest w polskim sejmie niczym nowym. Już kilkakrotnie posłów przyłapano na tym mało chwalebnym procederze. I - bywało - spadały na nich ciężkie kary - od wyrzucenia z partii, aż po prokuratorskie zarzuty i sądowe procesy.
Ostatni przypadek przyłapania posłów na tym postępku miał miejsce w 2003 roku. Dwóch SLD-owców głosowało wtedy - jak się potem okazało wielokrotnie - za swoich nieobecnych kolegów. A przyłapani posypywali głowy popiołem i tłumaczyli, że zrobili to "z jakieś głupoty i nudy", przyznając, że zachowali się "nieracjonalnie i głupio", a głosowali motywowani "źle pojętą koleżeńską solidarnością". I można uznać, że coś w tym było, bo o ile dla samych wyników głosowania fakt "zastępstwa" nie miał większego znaczenia, to dla apanaży, jakie przepadają posłom, gdy nie wezmą udziału w głosowaniach, już owszem.
Co jednak warto przypomnieć - gdy przed 13 laty, poseł opozycji wybiegł na sejmową mównicę z okrzykiem, że zauważył, iż SLD-owcy głosują za kolegów, marszałek sejmu (a rzecz dotyczyła jego klubowych kolegów) zrobił przerwę, zbadał sprawę, poczekał na oficjalne zgłoszenie wniosku o unieważnienie feralnego głosowania, po czym je powtórzył i złożył do prokuratury wniosek o zajęcie się przestępstwem.
Na tym tle, (ale nawet i bez niego) zachowanie marszałka Kuchcińskiego jest niestety ponurym przykładem działania kompletnie "niemarszałkowskiego", a mocno podporządkowanego, wątpliwemu zresztą interesowi partyjnemu. Gorączkowe uciszanie opozycji, pospieszne procedowanie i stukanie laską w podłogę, tak by uniemożliwić złożenie wniosku o unieważnienie głosowania wyglądały mało poważnie. I jeszcze mniej godnie. Tłumaczenie prezydentowi, (który tym razem, próbował upewnić się czy wybór, przekazanego mu do zaślubin sędziego, nie może rodzić żadnych wątpliwości), że do marszałka, podczas posiedzenia, nie został złożony formalny wniosek o dokonanie reasumpcji głosowania, jest o tyle zabawne, że między ogłoszeniem wyników głosowania, a zakończeniem posiedzenia minęło 13 minut, w trakcie których posłowie opozycji wykrzykiwali, (co można wyczytać w stenogramie sejmowym):
"Wniosek formalny. Popełniono oszustwo na tej sali."
"Panie marszałku, głosowano za posła Morawieckiego, którego nie było na sali."
"Pan poseł Morawiecki nie był obecny na sali, a zagłosował. Ja to widziałam".
Naprawdę nic (łącznie z partyjnym interesem PiS) nie stało na przeszkodzie, żeby marszałek ogłosił półgodzinną przerwę, pozwolił opozycji na zebranie podpisów i ogłosił, że głosowanie zostanie powtórzone. Nawet, jeśli PiS-owi brakowało tego dnia paru posłów do quorum - można było odsunąć głosowanie na następne posiedzenie, zmobilizować się i przeprowadzić wszystko elegancko i z klasą. Niestety zrobiono tak jak zrobiono. Wybór sędziego obciążono swoistym "grzechem pierworodnym", a po sprawie pozostało przykre wrażenie, że nawet, gdy sytuacja tego nie wymaga, rządzący działają w sposób, który w mych młodych latach nazywano działaniem "na rympał".