Duży męski płaszcz, torba podróżna, koszula ze spinkami, kilka par butów – to rzeczy znaleziono przez polskich prokuratorów we wraku prezydenckiego tupolewa 2,5 roku po katastrofie, podczas oględzin jesienią zeszłego roku. Przedmioty należące do ofiar katastrofy przywieziono do Polski na początku grudnia.
Wczoraj - jak ustalił dziennikarz RMF FM Mariusz Piekarski - pierwsza grupa dwudziestu rodzin była w jednostce Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim, by identyfikować rzeczy. To kilkadziesiąt przedmiotów; od drobiazgów jak grzebień, monety, damska torebka po dużą torbę podróżną i męski płaszcz. Kolejna grupa bliskich ofiar katastrofy będzie oglądała odnalezione przedmioty już 25 kwietnia.
Rodziny ofiar, z którymi rozmawiał nasz dziennikarz, oburza fakt, że tak duże przedmioty znaleziono we wraku samolotu, dopiero gdy elementy przeniesiono pod wiatę i dopiero w październiku ubiegłego roku - 2,5 roku po katastrofie. Rodzą się pytania: jak przeszukiwano wrak zaraz po katastrofie i czy można w związku z tym mówić o szczegółowych badaniach wraku.
W lutym do Polski trafiły rzeczy osobiste ofiar katastrofy smoleńskiej, które polscy i rosyjscy śledczy znaleźli jesienią, przeprowadzając kolejne oględziny wraku tupolewa w Smoleńsku. Wszystkie znajdowały się wśród szczątków maszyny, które są przechowywane w prowizorycznym brezentowym hangarze na lotnisku. Prokuratorzy zbadali je i zdecydowali, że nie są to dowody rzeczowe. Dlatego zostaną oddane rodzinom ofiar katastrofy.
Już w ubiegłym roku informowaliśmy, że na miejscu katastrofy wciąż można znaleźć rzeczy osobiste tragicznie zmarłych. Pisaliśmy o burmistrzu Ursynowa, który podczas wizyty w Smoleńsku widział przedmioty należące do pasażerów tupolewa. Jeden z mieszkańców Smoleńska zaprowadził Piotra Guziała do garażu, w którym znajdowały się rzeczy osobiste ofiar. Jak twierdził, odkupił wszystko od zbieraczy złomu. Za 250 rubli, czyli 25 złotych.