Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej nigdy nie ujawnia dokładnej liczby osób, które decydują o przyznaniu Oscarów. Nie miałaby zresztą powodu, by to robić – bez względu na to, co dzieje się za kulisami, publiczność zachwycona będzie dopiero efektem końcowym. A prawda jest taka, że Oscary są tylko piątą wodą po kisielu: zostają daleko w tyle za ambitnymi produkcjami, świetnymi festiwalami, a już na pewno – za Złotymi Globami.
Nie czekam na Oscary, bo za tydzień będą nimi żyli wszyscy, nawet ci, którzy nie zobaczą żadnego (albo maksymalnie dwa-trzy) spośród nominowanych obrazów. Albo inaczej: czekam na Oscary, ale bez względu na wynik będę umiał rozróżnić, które filmy zasługują na uwagę, a które nigdy nie powinny były powstawać.
To kłóci się z moją teorią, że filmów powinno powstawać jak najwięcej. Znam bowiem ludzi, którzy posiadają fantastyczne pomysły, dysponują ogromnymi możliwościami, nie brak im warsztatu, ale... w którymś momencie jedna mniej lub bardziej ważna organizacja, posiadająca odpowiednie fundusze, którymi wspierać powinna filmowców, odmawia współpracy. Pomysły ulatują, młodzi twórcy zaczynają powątpiewać w sens robienia czegokolwiek, wkrótce... zupełnie się wypalają i zaczynają zwykłą, szarą pracę biurową. Zresztą, tak czy inaczej nie mieliby pewnie nawet szans na nominacje do Oscarów.
Wspomniany przeze mnie na początku tego tekstu fakt, iż Akademia nie ujawnia liczby osób decydujących o przyznaniu Oscarów, nie powinien nikogo zastanawiać. Nie jest bowiem tajemnicą, iż nazwiska nowych członków są dostępne dla opinii publicznej, a dotychczasowych sprawdzić można w internecie, wyszukując wszystkich zwycięzców i nominowanych do Oscarów. Jakie znaczenie ma to, kto wchodzi w skład tego gigantycznego, składającego się z blisko sześciu tysięcy osób, jury?
Nie od dziś wiadomo, że twórcy nie zdobędą uznania, jeśli nie spróbują przypodobać się amerykańskiej Gildii. A mówi się, że ci potrafią być bezwzględni. Na pewno więc nie została wyssana z palca plotka, która pojawiła się w 2006 roku, wedle której poprzedniej jesieni producenci przeszli samych siebie. Niezależne media twierdziły wówczas, że prawdziwym faworytem ówczesnej edycji była "Tajemnica Brokeback Mountain", gdyż ludzie odpowiedzialni za jej promocję rozesłali do wszystkich jurorów (przypomnijmy - blisko sześciu tysięcy osób) najbardziej atrakcyjne boxy upominkowe. Co - poza ładnym wydaniem filmu - znajdowało się w paczkach? Ponoć gadżety domowego użytku, ręczniki, korkociągi: słowem wszystko, co mogłoby uradować głosujących. Oczywiście, każdy człowiek mógłby być przekupny, bo przecież lepiej zagłosować ze względu na znajomości czy własne upodobania polityczne. Komentarzem mógłby być więc w tym miejscu cytat z naszego najlepszego towaru eksportowego, Romana Polańskiego, który pytany o to, dlaczego promuje w filmach swoją żonę, odpowiedział: "a powinienem promować żonę sąsiada?".
W temacie upodobań politycznych zresztą nikt nikomu dłużny nie pozostaje. Oczywiście, sam uważam, że "Zniewolony" w tegorocznej edycji na główną nagrodę zasługuje, ale nie dajmy się omamić: miałby szansę na zdobycie Oscara, gdyby został zrealizowany nawet dużo gorzej. W amerykańskim wyścigu liczą się przecież tematy niezwykle aktualne, nawet nieco swędzące za kołnierzem. Zbliżająca się 86 już uroczystość może więc przynieść wszelkie zaszczyty (tym razem faktycznie zasłużenie) historii niewolnika. Pytanie tylko, czy aby na pewno zasłużenie zwyciężali wszyscy w latach poprzednich: mocno politycznie nacechowany był przecież "Slumdog", "Angielski pacjent" czy "The Hurt Locker". Na ten ostatni zresztą jurorzy głosować musieli chętnie nie tylko w tej jednej kategorii. Jego twórczyni, Kathryn Bigelow, była pierwszą kobietą, która otrzymała główną nagrodę za reżyserię. I tak, trzeba to powiedzieć: to wszystko dzieje się w XXI wieku, kiedy nie powinno się już nikogo przekonywać do równouprawnienia kobiet, obywateli czarnoskórych czy homoseksualistów - a opinia publiczna wciąż jest zaskoczona, że wygrywa pierwszy czarnoskóry/kobieta/gej!
Niektóre tematy zdają się być jednak zbyt ciężkimi dla tysięcy wydających wyrok. Pojawił się swego czasu nawet taki sąd, iż część Akademii ma po prostu... kiepski gust. Ten gust nie usprawiedliwił jurorów nawet wtedy, gdy zalani zostali falą krytyki, kiedy "Wstyd" McQueena (tego samego, który wyreżyserował "Zniewolonego") został przez nich zupełnie pominięty - choć doceniono go niemal na wszystkich najważniejszych przeglądach filmowych świata. Bo o ile poruszany w obrazach temat musi podejmować kwestie absolutnie aktualne, nie może być zbyt mocny albo ciągle drażliwy: a taki wydał się "Obywatel Milk" jurorom we wspomnianym roku 2009, kiedy pierwsze miejsce na podium należało się "Slumdogowi" (tutaj twierdzę zresztą, że ani "Slumdog" ani "Milk" na Oscara nie zasługiwały - kibicowałem bowiem filmowi "Frost/Nixon"; zauważam jednak, że "Milk" podejmował temat homoseksualizmu i w kontekście poprawności politycznej powinien być brany za murowanego zwycięzcę). Motyw homoseksualizmu zbił też przecież z piedestału rzeczoną "Tajemnicę Brokeback Mountain" (wtedy, w 2006 roku, wygrało "Miasto gniewu"), w tym samym roku zresztą spośród nominowanych niedoceniony pozostał fenomenalny "Capote".
Nie o gustach tu mowa: kiedy myślałem o tym artykule wpadła mi w ręce notka prasowa, wedle której zwycięstwo "Sprawy Kramerów" w 1980 roku wydaje się absurdalne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, iż wśród nominowanych był "Czas apokalipsy", o którym głośno będzie przez całe dekady. Nie o gustach mowa, bo ja - choć kocham "Czas apokalipsy" - z Oscarem dla "Sprawy Kramerów" się nie kłócę, bo dostrzegam w niej elementy ponadczasowego dzieła. Coś jest jednak na rzeczy w kwestii poprawności politycznej, bo "Czas apokalipsy" jeszcze wówczas nie był do końca dla Amerykanów wygodny, tak jak dziś możemy prawie na pewno mówić o tym, iż przestają liczyć się w walce o Oscara za najlepszy obraz "Wilk z Wall Street" i "Kapitan Phillips", gdyż zbyt dużo wokół nich narosło w ostatnim czasie kontrowersji. Odpadną one pewnie tak, jak odpadł wspomniany już wątek homoseksualizmu ze względu na zbyt wiele rozbieżnych zdań w tym temacie, ale też tak, jak "W ciemności" Agnieszki Holland mogłoby uchodzić za naprawdę wybitne dzieło, jeśli nie byłoby setek podobnych filmów już wcześniej. Ale że Akademia już wcześniej honorowała za obrazowanie holocaustu, by wspomnieć choćby nagrodzoną podczas ceremonii w 1994 roku "Listę Schindlera", to nasi rodzimi twórcy mogli się już tylko obejść smakiem - okazało się, że uderzyliśmy całkiem nieźle, ale za późno.
Dobrze jest też pokazać, że obok superaktualnych tematów Akademia dostrzega również ludzkie dramaty. Pośmiertnie nagroda w 2009 roku trafiła więc do Heatha Ledgera, którego nazwano nawet przesadnie Jokerem lepszym niż sam Jack Nicholson. Tragicznie zmarłemu aktorowi miejsca na podium ustąpił wtedy między innymi Phillip Seymour Hoffman, któremu z pewnością wówczas nagroda należała się jak nikomu innemu (by nie podlec dyskusjom, że próbuję dziś celowo mówić dobrze o Hoffmanie - niemal jak członkowie Akademii - wystarczy powiedzieć, iż na kilka miesięcy przed jego śmiercią w serwisie RMF24.pl opublikowałem tekst, w którym uznałem rolę Hoffmana w "Capote" za jedną z najlepszych w historii kinematografii). Gdyby więc w 2013 roku Hoffman czy Paul Walker, którzy odeszli w ostatnim czasie, zagrali w wyjątkowych produkcjach, z pewnością nie zostaliby pominięci podczas nadchodzącej ceremonii, a w ich imieniu statuetki odebraliby przedstawiciele ich rodzin. Fakt to niezwykle wstrząsający, ale jakże prawdziwy: Akademia też, nie tylko portale plotkarskie, żeruje na emocjach.
Nie tak dawno opublikowano statystyki, z których wynikać może, iż prawdziwy sukces czeka filmy tuż po nominacji do Oscara, a jeszcze większy, gdy zdobędą statuetkę. Nie może więc w tym kontekście dziwić zjawisko kumoterstwa. Chciałoby się nawet powiedzieć: lobbowanie należy wręcz do dobrego tonu, jeśli ma się na względzie dobro przyjaciół czy partnerów finansowych - a przecież niejednokrotnie to interes dobrych kumpli, więc pejoratywne powiedzenie wszyscy oni są po jednych pieniądzach w tym kontekście nabiera częstokroć zupełnie dosłownego znaczenia. Żal chyba tylko - to tak z zeszłorocznej odsłony - "Miłości" Hanekego, która mając nominacje w kategoriach Najlepszy Film i Najlepszy Film Nieanglojęzyczny, zwyciężyła tylko w tej drugiej. Chyba nie miał kto lobbować, a szkoda, bo "Operację Argo" merytorycznie Haneke rozłożył na łopatki.
W tym roku trzymam kciuki wyłącznie za film nominowany tylko w jednej kategorii, Najlepszy Obraz Nieanglojęzyczny właśnie. "W kręgu miłości", belgijsko-holenderski melodramat o utracie dziecka i stopniowej destrukcji wartości rodzinnych: jeśli nie wygra, zupełnie stracę wiarę w sens śledzenia wydarzeń okołooscarowych. Są przecież dużo lepsze, wiarygodne i miarodajne imprezy: Sundance, Cannes, że o naszej nadwiślańskiej Off Camerze już nie wspomnę. Więc jeśli o komercyjnych produkcjach mówimy, to oddajmy wreszcie pierwszeństwo tytułowania się najważniejszą nagrodą filmową Złotym Globom.