16 lat, 29 kilogramów, tyfus – tak prof. Leszek Żukowski, dziś major w stanie spoczynku, doczekał końca wojny. „Nie powinienem przeżyć”, mówi. 5 lat wcześniej – z Kutna, w którym się urodził – został z rodziną przesiedlony do Warszawy. Tam mieszkał w budynku zaraz przy bramie getta. W powstaniu warszawskim walczył przez 30 dni. Potem, prosto ze Starego Miasta został odesłany do obozu koncentracyjnego Flossenbürg. W kwietniu 1945 roku był z kolei ewakuowany przed frontem, marszem śmierci, do obozu koncentracyjnego Dachau. „Jak umarł mój tata, to moja mama siedziała na cmentarzu, a ja dostałem się ‘w złe towarzystwo’. Razem z chłopakami rzucaliśmy kamieniami” – tak prof. Żukowski ps. „Antek” tłumaczy, skąd umiał tak dobrze rzucać granatami w czasie powstania, które wspomina 80 lat po jego wybuchu w rozmowie z Magdaleną Olejnik z RMF FM.
Dwa lata mieszkałem w bursie przy ul. Leszno 71. Tam było schronisko Rady Głównej Opiekuńczej (polskiej organizacji charytatywnej działającej podczas II wojny światowej – przyp. red.). Po skosie – teraz jest tam „Ratusz Warszawa-Wola” – przed wojną była tam szkoła. Nie w tym budynku, tylko w tym miejscu. Niemcy przez pół ul. Żelaznej i przez pół ul. Leszno przeprowadzili mur getta. Widziałem z góry, co się tam działo. Jak było getto, ale też jak je likwidowali. Ci, którzy „pilnowali” getta, na rogu mieli bunkier, a w tej szkole mieli koszary. Mieszkałem przez dwa lata na czwartym piętrze w budynku, w którym miał zgrupowanie jakiś „nasz” oddział. Ja nie miałem się prawa pytać: „A panowie to kto?”, prawda? Była ich około dwudziestka, kobiety też. Dowódca wiedział, że jestem harcerzem, wezwał mnie i powiedział: „Znasz teren, będziesz naszym łącznikiem, a jak zdobędziesz broń, to będziesz naszym żołnierzem”. Tydzień byłem na Woli łącznikiem – do dyspozycji cały czas. Jak ten nasz oddział dostał rozkaz przejścia na Stare Miasto, to dowódca kazał mi opowiedzieć, jak naprawdę wygląda sytuacja na Woli. On wydawał rozkazy, nie brał udziału w „akcjach”.
Przeprowadziłem go piwnicami na ul. Wronią, bo to było tak porobione, że w piwnicach były dziury w ścianach i przez nie się szło. I przez podwórka. Przeprowadziłem go i wyszliśmy „za plecami” Niemców. Pokazałem mu, że oni są już na barykadzie na ul. Wroniej i Ogrodowej. Dopiero wtedy uwierzył, że naprawdę musimy się cofać. Zrobiłem tam jedną głupotę, za którą powinienem być rozstrzelany.
Rzuciłem w Niemców granatem i pobiegłem po karabin. I uciekłem z nim. Mój dowódca to widział, ale już nie mógł zareagować. Widziałem, że Niemiec przeładowuje broń, wkłada naboje - w momencie jak leciał granat. Miałem pewność, że on nie może strzelić, więc wykorzystałem okazję. Dlatego na Starym Mieście już byłem żołnierzem. Miałem broń.
Masa głodnych, chorych, wychudzonych, brudnych ludzi umierała na ulicy. Nie mieli co jeść, nie mieli za co żyć, nie mieli pracy. Teoretycznie Niemcy dostarczali jedzenie, ale ile? Wychodziły transporty do obozów zagłady. Jak zaczęło się powstanie w getcie, to też widziałem. Jak wywieźli Żydów, to podchodzili do każdego budynku i wołali: "Alle raus!" - "Wszyscy wychodzić!". Nikt nie wychodził, no więc wiązka granatów do piwnicy i miotaczem płomienia podpalali budynek. I tak paliło się całe getto, widziałem to.
Ja pani powiem, że jest dużo ludzi, którzy się przyznają do powstania, ale…
Z 30. roku to może było parę osób. To były głównie dziewczyny, bo jak nie miały już rodziców, to się zgłaszały na łączniczkę czy sanitariuszkę. Byli też harcerze z Szarych Szeregów, ale oni mieli tyle lat, co ja. Jestem z 1929.
Ale to nie tylko ja wiem o tym. Mówię to teraz głośno i wszyscy mają do mnie o to pretensje.
W Słowniku Języka Polskiego jest taka definicja: „powstanie to walka zbrojna z nieprzyjacielem dla odzyskania niepodległości”. A jaką niepodległość myśmy mieli odzyskać, jak Ruscy byli za Wisłą? Jaką niepodległość? Na początku 40. roku wyżsi oficerowie wymyślili taką koncepcję, że żeby Polska odzyskała wolność i tereny z 39. roku, to musimy zrobić powstanie powszechne. To znaczy: na terenie całego kraju równocześnie. Żeby to powstanie wywołać, to muszą być spełnione takie warunki: musi powstać armia co najmniej 400-tysięczna, dozbrojona zrzutami z Zachodu – powstała 400-tysięczna, ale nie była dozbrojona. Muszą być zrzuty na lotniska z bronią ciężką – nie było. Armia polska z Zachodu dotrze do granicy Polski – nie dotarła.
Nie mamy więc spełnionych warunków i w takim razie nie powinniśmy robić powstania. My mieliśmy zdobyć broń w Warszawie i wyjść, bo po tym, co się działo na Wileńszczyźnie i na Wołyniu, gdzie Armia Krajowa zwyciężała Niemców, a Rosjanie mówili – „Tak, tak, oddajcie nam broń, dostaniecie naszą i będziemy razem walczyli” – myśmy oddali broń i na Sybir. Wtedy Dowództwo wydało rozkaz, że nie będzie powstania powszechnego, tylko „Akcja Burza". Zawsze za frontem, nigdy w mieście; kąsać od tyłu i cofać się. My naprawdę mieliśmy zdobyć broń w Warszawie. Bo co, wyzwolić ją i powiedzieć Ruskim: „Macie wolną Warszawę”? To była „Akcja Burza”. Teraz nazywamy naszą akcję „powstaniem”.
Nie, to nie tak, że pamięta się każdy dzień osobno.
O czołgu-pułapce 13 sierpnia tylko słyszeliśmy „z wybuchu” i opowieści świadków. Ja szczególnie pamiętam dzień 14 sierpnia, kiedy dowódca grupy, Eugeniusz Górski ps. Żarski został ranny. Zostaliśmy na Starym Mieście włączeni do batalionu „Łukasiński”. Byłem tam już strzelcem, nie łącznikiem. 14 sierpnia byłem z moim dowódcą na tej samej barykadzie, tuż przy nim. On trafił Niemca i Niemiec trafił jego. W głowę. Ten trafił i ten trafił. Dla mnie to był najtrudniejszy moment, bo mój dowódca na moich oczach „dostał”. Miał robioną trepanację czaszki, ale dwa dni później zmarł. Ja nie byłem ranny, choć byłem o krok.
Dla mnie to była najgorsza śmierć, bo to był mój pierwszy dowódca, zawodowy żołnierz, oficer. Człowiek, który mi zaufał i któremu ja ufałem.
Ściągnąłem go z barykady. Był ranny w głowę, więc wiedziałem, że muszę zapewnić mu jakąś pomoc. Wycofałem się do Dowództwa mojej jednostki, ale najpierw musiałem się przedostać ruinami – sprzed kościoła św. Antoniego – i dostać się tam, gdzie był bank na ul. Bielańskiej, żeby powiedzieć, że potrzebuję noszy i sanitariuszki. Żeby się tam dostać, to musiałem się przeczołgać przez ruiny. Gdzieś tam był tzw. gołębiarz („snajper” strzelający z wysokich pięter lub dachów budynków - przyp. red.). Raz strzelił i nie trafił, więc rzuciłem się na ziemię i czołgałem się wzdłuż trawnika. On strzelał do mnie dalej, a ja się czołgałem obok tego trawnika.
Człowiek czuje się dziwnie, jak do niego strzelają, a on nie może odpowiedzieć.
W końcu rzuciłem przed siebie granat. Jak umarł mój tata, to moja mama siedziała na cmentarzu, a ja dostałem się ‘w złe towarzystwo’. Razem z chłopakami rzucaliśmy kamieniami i to mi się przydało. Jak się zrobił dym, to wtedy mu uciekłem. Jak powiedziałem o tym mojemu nowemu dowódcy i szliśmy z noszami, i sanitariuszką, to usłyszałem: „Gołębiarza już zdjęliśmy”. Niedaleko tego miejsca, w pierwszych dniach powstania, przed ratuszem, został postrzelony Krzysztof Kamil Baczyński.
Potem, w obozie, to było psychiczne gnębienie. W Warszawie, to dzieciak – nie dzieciak, mądry – głupi, ale tam miałem broń. Strzelali do mnie, ale i ja strzelałem.
W obozie nie dość, że nie dają jeść, to jeszcze biją.
Najpierw dzielono chleb na cztery. Potem na osiem, a w końcu na dwanaście kawałków.
Ale to już inna historia.