Kiedy miałem 18 lat, byłem pewny, że nie dane mi będzie nigdy życie w wolnym i demokratycznym kraju. Że Polska za mojego żywota nigdy nie wyzwoli się z sowieckiej dominacji, że czeka mnie w niej życie tak szare, jak szary był ten kraj. Kolejne kroki na drodze ku Okrągłemu Stołowi i wyborom 4 czerwca przyjmowałem tyleż z radością, co z niedowierzaniem i poczuciem, że za chwilę wszystko może wrócić w stare, ponure koleiny.
Rozsypującą się statua Feliksa Dzierżyńskiego. To był dla mnie ten symboliczny koniec komunizmu w Polsce.
Nawet gdy po południu 5 czerwca stałem przed kawiarnią "Niespodzianka", przerobioną na sztab wyborczy "Solidarności" i słyszałem o kolejnych tryumfach "drużyny Wałęsy", wciąż dręczyło mnie poczucie, że za chwilę znów zobaczę generała w czarnym okularach obwieszczającego, że to wszystko było tylko nieudanym eksperymentem. Paradoksalnie - to, że naprawdę "coś pękło, coś się skończyło", poczułem parę miesięcy później, gdy pewnego jesiennego, słonecznego dnia patrzyłem na rozsypującą się statuę Feliksa Dzierżyńskiego. To był dla mnie ten symboliczny koniec komunizmu w Polsce.
Wiem, że ta cudowna, wymarzona i wytęskniona wolna Polska mogłaby oczywiście być i bardziej cudowna, i bardziej spełniająca marzenia i piękniejsza, mądrzejsza i bogatsza. I że ktoś, kto nie żył w PRL-u z trudem pewnie zrozumie moje małe demokratyczne i wolnorynkowe radości. A mnie potrafi wciąż ucieszyć nawet tak głupia sprawa jak pełnia sklepowych półek albo intensywność kolorów, że o możliwości uczciwego wykonywania mego zawodu czy przeczytania tego, na co mam ochotę bez wtrętów cenzury nie wspomnę.
I nawet to, że można na tę naszą 25-letnią wolność wyrzekać też traktuję jak sukces tejże wolności. I marzyłoby mi się, żeby nawet ci, których przygniata codzienność, potrafili czasami poczuć, że tak szczęsnego czasu Polska nie przeżywała od 300 lat.