Treningi u włoskiego szkoleniowca Andrei Anastasiego nie należą do najlżejszych. Polscy siatkarze w Spale przygotowują się do Ligi Światowej. "Czasami budzę się rano i wszystko mnie boli" - mówi Michał Winiarski. Liga rusza za ponad dwa tygodnie.
To już pana ósmy rok w kadrze, z małą przerwą w 2009 roku. Twarze się zmieniają, a pan nadal w niej jest obecny. Czy teraz jest tak samo jak kilka lat wcześniej?
Michał Winiarski: Myślę, że nastroje, jak co roku, są bardzo dobre, bojowe. Widać, że praca wre. Wszyscy ciężko pracujemy, by przygotować się do Ligi Światowej, bo chcemy wypaść jak najlepiej.
Niektórzy zawodnicy po raz pierwszy znaleźli się w kadrze. Musieli się "wkupić"?
Te czasy już minęły. Większej integracji też nie ma. Grupa zna się od wielu lat. Oczywiście są też nowe twarze, ale każdy szybko został zaakceptowany. Wszyscy znajdujemy wspólny język i pracujemy razem w jednym celu.
Całkowicie zmieniła się formuła Ligi Światowej. Przede wszystkim nie ma dalekich wyjazdów. To dobrze?
Formuła wydaje się dużo wygodniejsza, szczególnie dla nas, jeśli chodzi o podróże. Cieszymy się z tego, że zagramy sześć meczów w Polsce, a tylko cztery zagranicą - i to w Europie. Grać przed własną publicznością jest zawsze wielką przyjemnością i ogromnym przeżyciem. Cieszę się z tego systemu, ale jeśli mielibyśmy przelecieć się na inny kontynent, to też bardzo chętnie.
Po raz pierwszy będziecie występować w Lidze Światowej jako obrońcy tytułu. Czy to ma jakieś znaczenie?
Kompletnie nie. Każdy rok jest inny. Zdajemy sobie sprawę, że chcemy wygrywać wszystko, tak jak i co najmniej siedem innych zespołów. Od lat nie ma już jednej drużyny, która dominuje, natomiast jest pięć, sześć, które walczą o najwyższe miejsce na podium. W tym roku będzie na pewno podobnie.
Z jednej strony ma pan rację, ale polska publiczność jest bardzo wymagająca. Kibice oczekują zwycięstw. Czy presja wtedy nie jest większa?
Wszystkie mecze Ligi Światowej rozgrywane do tej pory w Polsce pokazały, że mimo tej presji, doskonale sobie radzimy. Ciśnienie, które się pojawia, w żaden sposób nam nie przeszkadza. Czasami bywają momenty lepsze i gorsze, ale gra przy pełnej hali to wielkie wydarzenie. Czasami, nawet jak gra się słabo i wyjdą dwie, trzy akcje, a kibice krzykną, to wręcz potrafią odwrócić losy meczu, dodać nam skrzydeł. To jest nasz duży atut.
Powiedział pan, że znacie się w kadrze bardzo dobrze, ale tak jest przecież też z rywalami. Z Brazylią, USA, Bułgarią czy Francją w ostatnich latach spotykaliście się bardzo często. Czy możecie siebie nawzajem jeszcze czymś zaskoczyć?
Gdy po drugiej stronie siatki stoją Brazylijczycy, to zawsze można się spodziewać zaciętego meczu. Często jest tak, że nie wszyscy są zdrowi po sezonie klubowym. Czasami reprezentacje w meczach Ligi Światowej grają w całkiem innych składach. Niektórzy zawodnicy dostają trochę wolnego, trenerzy testują też inne rozwiązania. Jest też tak, że miejsce gwiazd zajmują inni siatkarze, którzy, na przekór, prezentują lepszy poziom i bywa wtedy trudniej. Wiemy, że mamy przeciwników bardzo silnych, gramy z nimi nie po raz pierwszy, ale decyduje też forma, dyspozycja dnia i czasami właśnie te nowe twarze.
Do inauguracji Ligi Światowej zostały ponad dwa tygodnie. Jak oceni pan waszą formę?
Dopóki nie zaczniemy grać oficjalnych spotkań, nie jesteśmy w stanie jej ocenić. Teraz koncentrujemy się na ciężkiej pracy i na tym, by troszeczkę przypomnieć sobie system gry z zeszłego roku. Jest to dużo łatwiejsze, gdy wcześniej przez dwa lata uczestniczyło się w treningach trenera Andrei Anastasiego. Wiemy, że pierwszy mecz 7 czerwca w Warszawie z Brazylią zapowiada się na bardzo ciężki. Nie będzie miało wówczas znaczenia, czy jesteśmy w formie czy nie, tylko wyjdziemy na parkiet i będziemy chcieli wygrać.
Każdy z was powtarza, że treningi u Anastasiego są bardzo intensywne. Zdarza się tak, że czasami budzi się pan rano i zamiast być wypoczętym, wszystko pana boli?
Czasami tak bywa. Jak mamy dwa ciężkie treningi - rano siłownię, a po południu ćwiczymy nawet po trzy godziny, to rano człowiek się budzi cały obolały. Ale to właśnie wtedy wiemy, że żyjemy.
Rozmawiała Marta Pietrewicz (PAP)