Wpadła mi ostatnio w ręce biografia angielskiego piłkarza Paula Mersona. Według samego bohatera, książka jest raczej przepisem na to, jak nie być profesjonalnym piłkarzem. Faktycznie, czytając kolorowe opisy lat 90. można dojść do podobnego wniosku. A może lepiej nazwać Mersona, zgodnie z dzisiejszą nomenklaturą, piłkarzem niepokornym?
Grał ów zawodnik z powodzeniem w Arsenalu, który na początku lat 90. wdrapał się na szczyty, siermiężnej wówczas, angielskiej ekstraklasy. "Kanonierzy" słynęli wtedy z żelaznej defensywy, a nazwiska Adams, Bould, Winterburn, czy Keown siały postrach na Old Trafford, Anfield Road i innych arenach. Siłą, zaangażowaniem i pasją obrona ta biła na głowę dzisiejszych Pepe, Terry'ego, Puyola, czy Lahma.
Merson nie był twardzielem, gdy w ruch szły pięści, on uciekał, uciekał w stronę żartu i dowcipu. W tym akurat dopełniał się z najsłynniejszym żartownisiem w historii angielskiej piłki, czyli Paulem Gascoignem. Jego biografia to żart niemal doskonały, niemal, bo piłkarz od lat balansuje na krawędzi życia i śmierci. O sile jego legendy można się było przekonać podczas niedawnego meczu Ligi Europejskiej pomiędzy Lazio i Tottenhamem. Gascoigne, niegdyś zawodnik obu klubów, pojawił się na stadionie owacyjnie witany przez rzymian, tych wierzących w trykoty niebiesko-białe. Ci od bordowych, spod znaku AS, obijali wówczas angielskich kibiców, zdezorientowanych, bo to oni zwykli brylować na tym polu. A co do "Gazzy" i jego upadku, to jak sam przyznał Piersowi Morganowi, w czasach głębokiego dołka spożywał cztery duże butelki whisky dziennie.
Ale nie o "Gazzie" ani o whisky, a o Mersonie dwa słowa chciałem... Choć w sumie pewnych rzeczy nie da się rozdzielić. Był więc Merson alkoholikiem, hazardzistą i narkomanem, trzy w jednym, czyli piłkarskie all in one. Jak pisze, grał w czasach, kiedy takie rzeczy uchodziły jeszcze na sucho. Przy dzisiejszym rozwoju internetu, kamerach w telefonach komórkowych, Facebookach, Twitterach i innych cudach żadne "schlanie się" piłkarskiego celebryty nie może zostać w ukryciu. Na początku lat 90. piekła nie było, a dusza hulała. Aż trudno uwierzyć, jak ci goście dawali radę biegać po boisku - dokładnie, goście, bo Merson nie pił do lustra, a we "wtorkowym klubie" bywali Bould, Adams, Winterburn, Parlour, trzon drużyny właściwie. Piętnaście piw na głowę to była rutyna.
Skrzy się ta książka anegdotami i barwnymi opowieściami z szatni, przy których wynurzenia Gikiewicza pachną przedszkolem. Pełna jest młodzieńczych wspomnień, kiedy piłkarze zarabiali kilkaset funtów tygodniowo, a grało się dla przyjemności. Wreszcie jest szczera w opisach zmagań z własnymi słabościami, czasem może nawet zbyt szczera. Ale być może dzięki temu stanie się również przestrogą. Niektórzy - jak Adams - wygrali walkę z nałogiem i założyli specjalne ośrodki dla uzależnionych kolegów. Inni - jak Gascoigne - są notorycznymi pacjentami takich placówek. Są wreszcie tacy jak Merson, który przyznaje, że przegrał wszystkie pieniądze, ale nie stracił poczucia humoru, czego dowodem są jego występy w "Soccer Saturday".