"Cenię ‘Zniewolonego’, bo to film zrobiony przez reżysera z Wielkiej Brytanii Steve’a McQuinna, który z zewnątrz spojrzał na kwestię niewolnictwa i zrobił film bez zbędnego patosu. Moje serce było jednak za ‘Wilkiem z Wall Street’ Martina Scorsese" - przyznaje Łukasz Adamski, dziennikarz, publicysta i recenzent filmowy. Z autorem książek "Wojna światów w popkulturze" oraz właśnie wydanej "Bóg w Hollywood" o Oscarach i innych filmowych wymiarach rozmawia Bogdan Zalewski.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
BOGDAN ZALEWSKI: We wstępie do "Boga w Hollywood" przedstawił się pan tak: "autor po prostu kocha kino i jest nawróconym, choć potykającym się bez przerwy katolem." Porozmawiamy jak "katol" z "katolem"?
ŁUKASZ ADAMSKI: Możemy porozmawiać jak "katol" z "katolem". Nie ma żadnego problemu.
Jak zareagował pan na tegoroczne Oscary: "zniewoliły" pana, wprawiły w "grawitację"? Czy patrzy pan na nie "wilczym" okiem, myśląc sobie, że to "american hustle" - amerykański szwindel?
Moje serce było za "Wilkiem z Wall Street". To film, który jest kwintesencją stylu Martina Scorsese. Ostatni raz dwadzieścia lat temu widzieliśmy Scorsese, który realizował film w taki sposób - w sposób, który sam wynalazł.
Patrzę troszeczkę wilczym okiem. W tym roku Oscary były bardzo wyrównane. Obrazy, które kandydowały w kategorii najlepszy film roku, były bardzo dobre. Nie było ani jednego słabszego, tak jak w poprzednich latach. Moje serce było za "Wilkiem z Wall Street", dlatego mówiłem o "wilczym spojrzeniu" na te nagrody. To film, który jest kwintesencją stylu Martina Scorsese. Ostatni raz dwadzieścia lat temu widzieliśmy Scorsese, który realizował film w taki sposób - w sposób, który sam wynalazł. To było w "Kasynie". Później dostał Oscara za reżyserię "Infiltracji" - dobrego filmu, ale to był troszeczkę "Oscar pocieszenia", za to że go ignorowano przez wiele lat.
Świetny film przecież!
Doskonały. Natomiast to nie jest klasyczny Scorsese z narracją, którą on wynalazł. W swojej książce poświęcam mu duży rozdział.
Bardzo wnikliwie w "Bogu w Hollywood" śledzi pan religijne wątki w filmach tego reżysera. A tu klapa! "Wilczysko" nie dostało ani jednej statuetki.
Ubolewam, że Leonardo di Caprio nie dostał Oscara. To już piąta nominacja do Oscara i znów nagrody nie otrzymał
Ja też ubolewam, że Leonardo di Caprio nie dostał. To już piąta nominacja do Oscara i znów nagrody nie otrzymał. Trudno mi się odnieść czy Matthew McConaughey był lepszy niż di Caprio w tym roku, ponieważ "Witaj w klubie" to jest jeden z dwóch filmów, których jeszcze nie widziałem. Drugi to "Nebrasca". Oba nie weszły do naszych kin przed ceremonią. Matthew McConaughey: pierwsza nominacja do Oscara i od razu pierwszy Oscar! To jest ogromny sukces byłego amanta z Hollywood, który zmienił zupełnie wizerunek. Od kilku lat oszpeca się w rolach, grając w inne postacie w dramatycznych filmach. Zobaczymy. Ta kariera może mu się jeszcze rozwinąć. Zauważmy, że wielkim triumfatorem tej gali oscarowej jest "Grawitacja", która otrzymała aż siedem Oscarów. Natomiast nie dostała Oscara za najlepszy film! Tu nagrodzono "Zniewolonego". Ja się cieszę, że to ten film dostał Oscara, jeśli nagrodę miało dostać dzieło opowiadające o niewolnictwie, jeżeli Akademia musiała rozliczyć się z niewolnictwem.
Ale czy to nie jest tak jak z "Django"? "Lewicowe skrzywienie Ameryki", jak pan pisze "W wojnie światów w popkulturze", powoduje że trzeba się akurat zająć takimi tematami?
Nie. "Django" to był komiksowy film, taka wariacja Quentina Tarantino, którego trudno jest nawet oskarżyć o jakieś ideologiczne skrzywienie. On jest po prostu "skrzywiony", bo to Quentin. Tarantino zrobił film bardzo komiksowy i dostał w zeszłym roku statuetkę za scenariusz, ale myślę, że Akademia czekała na coś innego. Ja cenię "Zniewolonego", bo to film zrobiony przez reżysera z Wielkiej Brytanii Steve'a McQueena, który również ma swój specyficzny styl opowiadania. Widzieliśmy go w "Głodzie" i "Wstydzie". Jest to człowiek, który z zewnątrz spojrzał na kwestię niewolnictwa i zrobił film bez zbędnego patosu. Troszeczkę jak Alfonso Cuarón w "Grawitacji" połączył artystyczny zmysł z typowym hollywoodzkim "blockbusterem" (przebojem, hitem - przypis B.Z.). Natomiast ubolewam, że Oscara za reżyserię nie zdobył Martin Scorsese, bo ten film jest podsumowaniem jego stylu pracy.
Właśnie. Myślałem że sobie porozmawiamy o duchowym wymiarze "Wilka z Wall Street", a tu będziemy rozmawiać o "Grawitacji" czyli o niebiańskich wątkach, ale trochę inaczej niż pan je określa w swoich książkach.
W "Grawitacji" też jest taki wątek w postaci Ryan Stone, granej przez Sandrę Bullock. Ona jest typową racjonalistką, która w zderzeniu się z Ostatecznością, zaczyna patrzeć bardziej w tę duchową stronę. Ja jednak wróciłbym jeszcze na chwileczkę do Martina Scorsese i nawiązał do mojej książki "Bóg w Hollywood". Napisałem w tygodniku "wSieci", że "Wilk z Wall Street" jest pierwszym od dawna filmem Martina Scorsese, który w ogóle nie porusza kwestii duchowych. Scorsese od początku zmaga się z duchowością. W swojej autobiografii napisał, że w nowojorskiej Małej Italii, gdzie się wychował, można było zostać albo gangsterem, albo księdzem katolickim. Scorsese w jakiś sposób połączył te dwie pasje i nie mówię tylko o "Ostatnim kuszeniu Chrystusa".
Filmie stricte religijnym.
Natomiast już w "Ulicach nędzy", "Taksówkarzu", "Wściekłym byku", a przede wszystkim w "Ciemnej stronie miasta" bardzo wyraźnie widać wątki religijne. One nie są klasycznie katolickie, to nie jest zanurzone w katolicyzmie. One rozchodzą się na boki, jest tam trochę synkretyzmu religijnego, ale jednak są to głęboko uduchowione dzieła.
A "Wilk z Wall Street" to nie jest duchowy traktat teologiczny heretyka katolickiego? Nie ma tutaj wątku upadku, traktowanego w sensie metafizycznym?
Do końca tego upadku nie ma, bo autentyczny bohater filmu "Wilk z Wall Street" nieźle wyszedł na swoich machlojkach i przekrętach. W końcu zrobiono o nim film! Jest zapraszany do wielu talk-show, stał się celebrytą i gwiazdą, co zresztą zarzucają mu osoby kiedyś z nim współpracujące, czy też dzieci tych osób. Mówią, że Martin Scorsese docenił oszusta.
Może nie zdradzajmy pointy, żeby nie robić spoilera, nie ujawniać treści. Powiedzmy tylko tyle, że pointa jest cyniczna.
Oczywiście.
Grawitacja - to jest film o człowieku, który po prostu jest samotny w kosmosie i zderza się z Ostatecznością.
Wróćmy do "Grawitacji". Wspomniałem, że pan się głównie interesuje wątkami duchowymi. Pan już przypomniał, że główna bohaterka grana przez Sandrę Bullock przeżywa dylematy z pogranicza metafizyki i fizyki. Może jednak zacytuję inny fragment z pana książki "Bóg w Hollywood". Przywołuje pan rozmowę Alfreda Hitchcocka z zaprzyjaźnionym z nim księdzem Markiem Henningerem. Duchowny zapytał: "Panie Hitchcock, czy oglądał pan ostatnio jakieś dobre filmy?" Reżyser odpowiedział : "Nie. Kiedy robiłem filmy, opowiadały one o ludziach a nie o robotach. Roboty są nudne." Nie ma nudy w tych filmach o kosmosie, o satelitach, czy o programie komputerowym , o tej "robotycy" - programie komputerowym w nagrodzonym za scenariusz filmie "Ona" Spike’a Jonze?
Siłą filmu "Ona" jest to, że on nie jest bardzo moralizatorski. Pokazuje w subtelny sposób, jak uzależnienie od maszyny, jak miłość do robota, można tak powiedzieć, nigdy nie zastąpi relacji międzyludzkich.
"Grawitacja" skupia się na dwóch osobach, a właściwie na jednej. Też nie chcę tutaj spoilerów robić, nie chcę ujawniać treści komuś, kto tego filmu nie widział. Tam są tylko dwie postacie grane przez George'a Clooneya i Sandrę Bullock, więc film ma wymowę bardzo "humanitarną". To jest film o człowieku, który po prostu jest samotny w kosmosie i zderza się z Ostatecznością. Natomiast "Ona"? Cieszę się, że ten film zdobył Oscara za scenariusz oryginalny. To też jest ciekawe, bo Spike Jonze zrobił pierwszy film bez Charliego Kaufmana, który napisał mu scenariusze do "Być jak John Malkovich" czy do "Adaptacji". Po latach Spike Jonze powrócił i zrobił film, który od razu zdobył Oscara. Historia trochę jak z Matthew McConaughey za aktorstwo. Siłą filmu "Ona" jest to, że on nie jest bardzo moralizatorski. Pokazuje w subtelny sposób, jak uzależnienie od maszyny, jak miłość do robota, można tak powiedzieć, nigdy nie zastąpi relacji międzyludzkich.
Pan mówi, że "Ona" nie jest bardzo moralizatorska, film jest bardzo niemoralny chwilami!
Ale jego przesłanie jest dosyć pozytywne, jeśli go przefiltrujemy przez chrześcijańską moralność. Ten film pokazuje, że nie można budować swoich relacji z maszyną. Natomiast jest jeszcze jeden film, na który ja zwróciłem uwagę - "Tajemnica Filomeny".
Tu już bezpośrednio pojawiają się wątki katolickie.
Z całym szacunkiem dla Cate Blanchett, która stworzyła świetną rolę w filmie Woody'ego Allena "Blue Jasmine", Oscar należał się Judi Dench za wyważoną, błyskotliwą rolę wpisującą się w to, co Marlon Brando mówił o aktorstwie, że "lepiej jest czegoś nie dograć, niż prze-grać".
Moim zdaniem film ten został niesłusznie, chyba przez "New Yorkera", nazwany bardzo antykatolickim. Przypomnijmy, opowiada o tym, jak katolickie ośrodki adopcyjne w Irlandii na siłę oddawały do adopcji dzieci nieletnich matek. Natomiast prawdziwa Filomena Lee jest bardzo wierzącą chrześcijanką. Była kilka tygodni temu na audiencji u papieża Franciszka. Praktycznie przez całe życie, mimo to że dotknął ją olbrzymi dramat, nie wini za to Watykanu. Kościół katolicki nie jest temu winien. Były pewne osoby, były pewne procedury, które zawiodły. Ona padła ich ofiarą, natomiast to nie Watykan jest winny. Ja się cieszę, że Stephen Frears - wybitny reżyser, autor "Niebezpiecznych związków", nie pokusił się o to, aby zrobić film antykatolicki w takich czasach, w jakich żyjemy, kiedy Kościół jest bombardowany z różnych stron. Zrobił bardzo subtelny, wyważony film, za który aktorka Judi Dench powinna moim zdaniem dostać Oscara. Z całym szacunkiem dla Cate Blanchett, która stworzyła świetną rolę w filmie Woody'ego Allena "Blue Jasmine", Oscar należał się Judi Dench za wyważoną, błyskotliwą rolę wpisującą się w to, co Marlon Brando mówił o aktorstwie, że "lepiej jest czegoś nie dograć, niż prze-grać". To jest najlepsza rola Judi Dench w jej karierze. Ona tam zagrała osobę, która razem z dziennikarzem próbuje rozwikłać tajemnicę, co się stało z jej synem. Mimo że została skrzywdzona przez Kościół, stara się nawrócić tego dziennikarza. On jest cynikiem, antyklerykałem, ateistą, a ona mimo wszystko pokazuje mu, że jest jakaś inna droga. W końcu przebaczenie, odkupienie win w tym filmie zwycięża.
W książce "Bóg w Hollywood" pisze pan : "Niestety purytańska sztywność wszelakich konserwatystów powoduje, że popkultura została przez nich zupełnie przez nich odpuszczona i oddana lewicy". Teraz pan interpretuje filmy oscarowe pod kątem właśnie ortodoksji katolickiej. To jak z tą bitwą jest, ona jest przegrana?
Jeżeli spojrzymy na Europę, to uważam że na razie ta bitwa jest przegrana. Kino europejskie jest coraz mniej religijne, coraz rzadziej dotyka tych kwestii, a jeżeli dotyka, to pozycji antychrześcijańskich. Spójrzmy nawet na ostatni film Michaela Haneke "Miłość", dosyć proeutanazyjny. Natomiast Stany Zjednoczone to wciąż jednak kraj, którego obywatele nie wyobrażają sobie, by ateista mógł być prezydentem. Barack Obama jest takim chrześcijaninem bardzo lewicowym, który z dogmatyką chrześcijańską, a nawet biblijną ma niewiele wspólnego. Jednak jest to człowiek deklarujący przywiązanie do wiary.
Podobnie jak Martin Sheen, o którym pan pisze.
Z Martinem Sheenem jest o tyle inaczej, że on tą całą dogmatyką katolicką się obudowuje na każdym kroku, ale jednocześnie popiera Baracka Obamę. To jest jednak troszeczkę oddzielny temat.
Wpływ żony.
W amerykańskich filmach jest dużo wątków religijnych w pozytywny sposób przedstawionych. Zwróćmy uwagę na horrory amerykańskie, szczególnie dotyczące egzorcyzmów, ale nie tylko. Ksiądz katolicki jest tam zawsze jest osobą pozytywną i jest bohaterem na końcu. Nie mówię tutaj o komediach, parodiach, czy w filmach, w których uderza się w Kościół przez potworne skandale pedofilskie, które w Stanach Zjednoczonych miały niestety miejsce.
Pisze pan między innymi o Anne Rice i o jej trudnej drodze.
William Friedkin jest ateistą, który zrobił najbardziej chyba religijny film w historii horroru - "Egzorcystę".
Pisałem o niej szczegółowo w poprzedniej książce "Wojna światów w popkulturze". O Anne Rice wspominam w "Bogu w Hollywood". Ona przeżyła dziwną drogę. Pisała o wampirach, jest autorką "Wywiadu z wampirem". Nawróciła się, potem znów porzuciła Kościół, ponieważ jej syn jest homoseksualistą. Ona nie może się pogodzić z tym, że Kościół katolicki w inny sposób traktuje homoseksualistów niż część kościołów protestanckich - liberalnych, amerykańskich. W książce piszę też o postaciach, które nigdy nie byłyby, mówiąc kolokwialnie, posądzone o to, że są chrześcijanami.
Jak William Friedkin.
To jest ciekawa sprawa! William Friedkin jest ateistą, który zrobił najbardziej chyba religijny film w historii horroru - "Egzorcystę". Ale ja myślę też o Andym Warholu - ikonie hedonizmu, libertynizmu, ikonie lat sześćdziesiątych, rewolucji seksualnej. To był człowiek, który niemalże codziennie przesiadywał w Nowym Jorku w kościele.
Ale to był syn - jak pan podkreśla - ortodoksyjnej grekokatoliczki, która wychowywała go w tym duchu.
Whitney Houston do samego końca pozostała wierzącą chrześcijanką, która przegrała ze swoimi demonami.
Dlatego on do końca życia bardzo się zmagał ze swoją wiarą. Tak samo jak Whitney Houston, która w końcu przedawkowała narkotyki. Ona również się zmagała ze swoją wiarą, bo była wychowana w duchu gospel, w duchu Afroamerykanów, którzy bardzo pielęgnują wiarę. Cały rozdział poświęcam takim aktorom jak Denzel Washington, a także raperom amerykańskim, tym gagsta raperom, których byśmy też nie posądzali o to, że zmagają się ze swoją wiarą. Jest taki raper DMX, który na swoich płytach między rymowankami wrzuca modlitwy.
A ostatnią pieśnią Witney Houston zaśpiewaną publicznie, jak pan podkreśla w "Bogu w Hollywood", była "Jesus Loves Me".
Whitney Houston do samego końca pozostała wierzącą chrześcijanką, która przegrała ze swoimi demonami.
Demonem o imieniu kokaina.
"wątpliwość". Rzadko w Stanach Zjednoczonych kręci się tak subtelny i tak wybitny film, dotykający tak trudnych kwestii.
Tak jak demon o imieniu heroina, która wraca niestety "w wielkim stylu", jak to mówiono w "Pulp Fiction". Heroina zabiła Philipa Seymoura Hoffmana. Ja też w książce "Bóg w Hollywood" piszę o - moim zdaniem chyba najlepszym - filmie ostatnich kilkunastu lat, symbolicznym obrazie opowiadającym o pewnym rozdziale z historii Kościoła katolickiego. Mam na myśli "Wątpliwość", gdzie Philip Seymour Hoffman i Meryl Streep grają duchownych z dwóch skrzydeł kościoła katolickiego zderzających się w latach sześćdziesiątych. Film dotyka kwestii pedofilii. Nie rozstrzyga, czy osoba posądzana o pedofilię jest pedofilem w sutannie, czy nie. Możemy się dzięki temu filmowi wczuć w księdza katolickiego, oskarżonego niesłusznie o pedofilię, co taki człowiek czuje, jaki dramat przeżywa, jak może być zniszczony przez plotki. I jednocześnie możemy się wczuć w osobę, która wie, że ma na widelcu pedofila, a nie potrafi mu udowodnić czynów, które powinny spowodować, że on będzie odsunięty od pracy z dziećmi. Rzadko w Stanach Zjednoczonych kręci się tak subtelny i tak wybitny film, dotykający tak trudnych kwestii. A bardzo łatwo byłoby uderzyć w Kościół takim filmem, pokazać że Kościół to jest siedlisko pedofilii, tak jak mówi lewicowa propaganda. Ten obraz jednak waży pewne racje. Tym bardziej żal Philipa Seymoura Hoffmana, że odszedł przedwcześnie. To był jeden z najwybitniejszych aktorów w Hollywood.
Temat filmu "Wątpliwość" niech skończy naszą rozmowę. Ja bez żadnych wątpliwości polecam wszystkim książki Łukasza Adamskiego- "Boga w Hollywood" i wcześniejszą "Wojnę światów w popkulturze". Bardzo panu dziękuję za tę dzisiejszą rozmowę i komentarz do Oscarów.
Dziękuję bardzo za zaproszenie.