REKLAMA

Niewiadoma co do wyboru literackiego Noblisty dotyczyła w tym roku nie tylko nazwiska wybrańca. Kiedy piszę te słowa zbliża się godzina 11 w dniu 11 października i w końcu na stronie poświęconej temu prestiżowemu wyróżnieniu pojawił się długo oczekiwany komunikat po angielsku: 2016 Nobel Prize in Literature will be announced in: 3 days. Thursday 13 October, 1.00 p.m. Spoglądałem na tę witrynę z moim redakcyjnym kolegą Grzegorzem Jasińskim jakieś pół godziny temu i obaj jesteśmy pewni, że tego ogłoszenia jeszcze nie było. Teraz wiadomo na pewno, że nazwisko laureata najwyżej cenionej literackiej nagrody zostanie podane światu w czwartek 13 października 2016 roku o godzinie 13:00. Stali Czytelnicy mojego bloga wiedzą, jak wielką rolę odgrywa w nim liczba 13.

Oczywiście nie będę zamęczał was objaśnieniami tej mojej numerologicznej obsesji, bo nie ona jest tu głównym tematem. To tylko czynnik porządkujący inne moje manie i pasje. Jedną z nich jest właśnie światowy ranking żyjących pisarzy, którego ukoronowaniem co roku jest Noblowski laur. Zresztą ta trzynastka wypadła trochę na zasadzie rzutu kostką, czyli aleatorycznie. Nie ma żadnego spisku w tym, że Nobla z literatury A.D. 2016 nie przyznano tradycyjnie w pierwszy czwartek października. Jeden z członków Szwedzkiej Akademii Per Wästberg wyjaśnił "obsuwę" bardzo banalnie. To kwestia wyjątkowego tegorocznego kalendarza. Globalne święto literatury skojarzyło mi się z kalendarzem sakralnym w Kościele Powszechnym, to jest z ruchomą datą Świąt Wielkanocnych.

Bardzo możliwe, że to jakaś świecka tradycja, rodzaj oświeceniowego rytuału. Albowiem w kościele katolickim Wielkanoc przypada w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej tak zwanej paschalnej pełni Księżyca, przypadającej po 21 marca. To dlatego różnie wypada Wielkanoc. Ten przedział czasowy to okres pomiędzy 22 marca a 25 kwietnia. A co robią członkowie Akademii Szwedzkiej? Ogłaszają laureata Nagrody Nobla na swoim czwartym z kolei spotkaniu, które odbywają się w każdy czwartek, zaczynając od przedostatniego czwartku września. W tym roku nastąpił on 22 września, czyli później niż zwykle. To z tego wynikło, że czwarty czwartek wypadł właśnie 13 października. Czy ta noblowska celebra jest elementem jakiegoś obrzędu pisarskiej loży, liturgii literatury?

"Episkopat" tej quasi-religii to Akademia Szwedzka, która przyznaje nagrodę Nobla od 1901 roku. Pseudosakralną formułą Akademików, przypominającą nieco franciszkańskie pozdrowienie Pax et Bonum, co po łacinie znaczy Pokój i Dobro, jest szwedzkie motto Snille och smak (pol. Geniusz i smak). W "Watykanie" tego humanistycznego kościoła międzyludzkiego - Sztokholmie- odbywają się "konklawe", zamknięte spotkania, na których dokonuje się wyboru jednorocznego "papieża literatury". Na anglojęzycznej stronie poświęconej Nagrodzie Nobla czytam, że Szwedzką Akademię w 1786 roku założył szwedzki król Gustaw III. Składa się ona z 18 członków, których kadencja jest dożywotnia. Znana jest pod szwedzką nazwą "De Aderton", czyli po polsku "Osiemnastu".

Literaccy "purpuraci" czyli obecni członkowie Akademii to wyróżniający się szwedzcy pisarze, wybitni językoznawcy, uznani literaturoznawcy i znakomici historycy. Mają oni w tym gronie numerowane miejsca. Nie oskarżajcie mnie o to, proszę, że jestem obsesjonatem. Po prostu zauważam, że obecnie na miejscu 13. jest wakat, ponieważ właśnie w tym roku w Sztokholmie zmarła Gunnel Vallquist szwedzka pisarka, tłumaczka i krytyk literacki. Od 1982 była trzynastym członkiem Akademii Szwedzkiej. To nie jest moja trzynastkowa paranoja, jakaś triskaidekafobia! Takie są fakty! Pozwolę sobie tylko na nieco makabryczny żart, że teraz wakujące miejsce po zmarłej pani Vallquist zajęła sama Śmierć (po łacinie-Mors), bo na XIII karcie tarota widnieje właśnie nasza Pani Szkielet z Kosą.

Do czego zmierzam? Ano do wróżenia. Albo jak się to bardziej profesjonalnie i komercyjnie robi - do obstawiania typów w zakładach bukmacherskich. Ten tekst, jak wspominałem, piszę spontanicznie na dwa dni przed ogłoszeniem Noblisty, więc mogę sobie pozwolić na lekką dezynwolturę. Mogę zlekceważyć oficjalne rankingi, ale zanim je prywatnie odrzucę, tu - publicznie- skupię się na jednym z nich. Wchodzę na stronę serwisu Ladbrokes. Publikują tam setkę typowanych do Nobla autorów. Pozwólcie, że arbitralnie skupię się na pierwszej trzynastce. Na pierwszym miejscu Ngũgĩ wa Thiong'o - Kenijczyk, który zanim przeszedł na język kikuju, używany przez lud o tej samej nazwie (liczący 6 milionów ludzi), pisał po angielsku pod nazwiskiem James Ngugi. W naszym kraju wydano między innymi jego powieść "Chmury i łzy". Opisuje ona tragiczne lata działalności w Kenii organizacji podziemnej Mau-Mau, która wywołała antybrytyjskie powstanie mające na celu wyzwolenie czarnoskórych spod władzy białych. Bohaterem tej książki z lat sześćdziesiątych a opublikowanej po polsku niedługo później jest kilkunastoletni chłopiec o imieniu Njoroge łaknący wiedzy "jak kania dżdżu", ale niestety z powodu politycznych zawirowań mający "do szkoły pod górkę". Niestety nie wiem, jak te zwroty frazeologiczne brzmią w języku kenijskiego ludu Kikuju.

Licytacja na nazwiska dopiero się zaczyna! Na drugiej pozycji jest Japończyk Haruki Murakami, wnuk buddyjskiego duchownego. Jak co roku "murowany" kandydat do Nobla, który ciągle natrafia na ścianę. W tym roku niektórzy też wróżą, że "Murakami na mur beton". No, nie wiem. Miałem mieszane uczucia po lekturze jego trylogii "1Q84". Co to za dziwaczny "literocyfr" czyli szyfr liczbowo alfabetyczny? Nie jest on trudny do rozwiązania, jeśli się wie, że w języku japońskim cyfra 9 jest wymawiana identycznie jak angielska literę Q. A wówczas wychodzi nam data "1984" czyli czytelna aluzja do tytułu słynnej orwellowskiej antyutopii. To Q jest od angielskiego słowa "question". Murakami, że tak powiem, "questionuje" rzeczywistość powieści, stawia znak zapytania, co do świata przedstawionego, tworzy światy równoległe. Można zejść w tę alternatywną czasoprzestrzeń ... po schodach awaryjnych z autostrady. Trochę to było dla mnie kiczowate i przypominało mi infantylny motyw magicznego londyńskiego peronu numer 9¾ w "Harrym Potterze". "1Q84" to trochę taki "1984" napisany przez J.K. Rowling. Nie dziwi mnie więc komercyjny szał wokół książki Murakamiego. Kiedy została wydana, milion egzemplarzy zniknął z księgarń w pierwszy miesiąc. Potem było jeszcze lepiej. Dla mnie lepiej jest wrogiem dobrego. A Haruki Murakami w tej swojej zawiłej prozie pisanej prostym językiem po prostu przedobrzył. Może dlatego ... dobrze, by dostał Nobla?

Adunis zwany także Adonisem znalazł się na miejscu trzecim. Też się trochę dąsam, choć życzę Syryjczykowi jak najlepiej. Krytycy uznają go za jednego z najbardziej wpływowych arabskich poetów ery nowożytnej. Muszę im wierzyć, kiedy piszą, że doprowadził do modernistycznej rewolucji w drugiej połowie 20. wieku, wywierając tak ogromny wpływ na poezję arabską jak czczony przeze mnie poeta T. S. Eliot na zachodnią literaturę. Jego dorobek jest faktycznie ogromny, to dwadzieścia tomów poezji i trzynaście eseistycznych. Dodajmy do tego kilkanaście książek przekładów i wielką antologię poezji arabskiej. Podejrzewam, jednak że równie ważne, a może nawet ważniejsze są w jego przypadku kwestie religijne i polityczne. Władze i uczeni islamscy zagrozili śmiercią Adonisowi za krytykę islamu i wezwali do palenia jego książek. Co ciekawe jego rodziny nie stać było na zapewnienie mu w dzieciństwie formalnego wykształcenia, więc jego wczesna edukacja składała się z nauki Koranu w lokalnym meczecie i uczeniu się na pamięć klasycznej poezji arabskiej, w której meandry i arkana wprowadzał go jego ojciec. Literacki pseudonim Adonis przybrał w wieku 17 lat, po odrzuceniu jego utworów pisanych pod własnym nazwiskiem Ali Ahmad Said Esber przez wiele magazynów literackich. Twierdził, że chciał wyrwać redaktorów z drzemki, by zwrócili w końcu uwagę na jego młodzieńczy talent, rozwijający się pod przewodnictwem starych muz pochodzących ze świata śródziemnomorskiego, jeszcze sprzed Islamu. W 1956 roku Adonis czmychnął z Syrii do Libanu, a już jako dojrzały pisarz w 1980 roku wyemigrował do Paryża, uciekając przed libańską wojną domową. Adonis przeciwstawia się nadmiernej polityzacji poezji. Nie chce być propagandzistą, podkreśla metafizyczny charakter swojej twórczości. Poeta to jego zdaniem istota, dochodząca do głębi. Polityka ciągle jednak odciska głębokie piętno na życiu tego twórcy. W 1995 roku Adonis został wydalony ze Związku Pisarzy Arabskich za to, że rozmawiał z Izraelczykami na sponsorowanym przez UNESCO spotkaniu w hiszpańskiej Grenadzie. Obłożony fatwą krytyk islamu, definiujący się jako osoba niereligijna, potępiany za przybranie "pogańskiego" pseudonimu, czyż to nie jest idealny literacki Noblista? Dodajmy do tego jego protest z 2011 roku, w odpowiedzi na krwawe stłumienie powstania syryjskiego. Adonis opublikował w libańskiej gazecie list otwarty do syryjskiego prezydenta Baszara al-Assada podkreślając, że wystosował to pismo "jako obywatel". Opisał w nim Syrię jako brutalne państwo policyjne i zaatakował rządzącą Partię Baas wzywając prezydenta do ustąpienia. Ostrzegł go, że "nie można uwięzić całego narodu". Jednocześnie zdystansował się od przemocy a także rozwiązań rewolucyjnych. Ja stawiam wszystko na Adonisa. Niech stracę!

Pudło? Może faktycznie chybiłem. Jednak pudło podium mam już zapełnione. Co z pozostałymi pretendentami? Na czwartym miejscu widnieje Philip Roth- Amerykanin żydowskiego pochodzenia. W latach sześćdziesiątych mógł jeszcze szokować, ale dziś to już nobliwy akademik światowej prozy. W głośnym "Kompleksie Portnoya" oburzał statecznych mieszczan otwartością w sprawach seksu. Dziś masturbacja kawałkiem wątroby budzi u sporej grupy wyzwolonych odbiorców ziewanie połączone z politowaniem. Monolog zakompleksionego młodego Żyda Alexandra Portnoya na kozetce u psychoanalityka to już klasyka. Książka Rotha znalazła się nawet na liście stu najważniejszych powieści anglojęzycznych. Docenienie Rotha to jak kiedyś nagroda dla Niemca Güntera Grassa, autora równie obrazoburczego "Blaszanego bębenka", który stał się lekturą obowiązkową nie tylko dla polonistów i germanistów. Piąty na liście - Norweg Jon Fosse- jest bardziej egzotyczny, mimo że z Europy. Samo to, że pisze w Nynorsk czyli w nowonorweskim świadczy o pewnym jego outsiderstwie. Nynorsk to jeden z dwóch urzędowych standardów pisanego języka norweskiego, ten mniej popularny. Fosse pisze powieści, dramaty i książki dla dzieci. Co do jego dzieciństwa, to przyznał, że nie był dobrym uczniem. Teraz jest jednak świetnym późnym uczniem słynnego dramatopisarza norweskiego - Henryka Ibsena. Sztuki Fossego "Imię", "Sen o jesieni", "Odwiedziny", "Matka i dziecko" czy "Letni dzień" publikował magazyn "Dialog" i wystawiały polskie teatry. Nie wiem, czy jest na tyle wyrazisty, by odebrać Nobla ... innym. Jednak zdarzają się przecież takie niespodzianki jak nagroda dla Dario Fo innego człowieka teatru - włoskiego satyryka, anarchisty i komunisty. Łaska noblowska na pstrym koniu hasa. Czy pohasa dla Fossa?

Inny wielki, niemal mi nieznany, to zajmujący szóste miejsce Koreańczyk z Południa Ko Un, cudowne azjatyckie dziecko. Bowiem jako ośmioletni chłopiec uczący się w japońskich szkołach czytał klasyczne wiersze chińskie. Oto więc mamy inny, bo dalekowschodni przejaw multi-kulti, orientalnego kosmopolityzmu, globalizacji w krajach Wschodzącego Słońca. Ko Un to w dodatku były buddyjski mnich, który popadł w depresję i nihilizm, a nawet podjął, na szczęście nieudaną, próbę samobójczą. Charakterystyczny jest więc taki jego literacki testament: Gdy ktoś kilka lat po mojej śmierci otworzy mój grób, będzie on pełen nie kości, ale wierszy napisanych w ciemnościach tego grobu. Powiało gotyckim rockiem, prawda? Lubią to w Polsce fani obu nieżyjących panów Beksińskich - ojca i syna. A Ko Un? Chyba lubi Polskę. Dwa razy odwiedził nasz kraj - w 2000 i 2009 roku. Czy przybędzie w czwartek czytelników jego wydanego przez krakowski "Znak" poetyckiego tomu "Raptem deszcz"? Przed nami raptem dwie doby. Świetny tytuł w sam raz na lekturę podczas październikowej słoty za oknem, przy nocnej lampce ... wina. Cicho sza? Ciszo, pa pa! Bo siódme miejsce zajmuje głośny reprezentant współczesnej amerykańskiej prozy Don DeLillo. To nie jest "cichy Don". To sławne dziecko Nowego Jorku, potomek włoskich imigrantów, co łatwo odgadnąć po brzmieniu nazwiska. Na uwagę moim zdaniem zasługuje zwłaszcza "Libra" - paranoiczna wizja zamachu na prezydenta Kennedy’ego. Książki nie polecam wrogom "teorii spiskowych", a zwłaszcza niedowiarkom w spiskową praktykę. Szczerze ją mogę za to zareklamować fanom -kapitalnego moim zdaniem - filmu Olivera Stone’a "JFK". W ogóle jeśli ktoś nie czytał gęstych, postmodernistycznych powieści Dona DeLillo może zacząć od innego filmu. Obejrzyjcie "Cosmopolis" Davida Cronenberga, adaptację powieści o tym samym tytule. Przeżyjcie dobę z życia milionera najpierw w przyspieszonym kinowym tempie, a potem długo delektujcie się wysmakowanymi zdaniami książki DeLillo. Główny motyw jest dość banalny - młody nowojorski krezus podróżuje przez Manhattan w swojej białej limuzynie, aby dotrzeć do salonu fryzjerskiego. Po drodze dzieją się jednak rzeczy niesłychane. Chciałbym Nobla dla DeLillo, bo jest bardziej "zjadliwy" niż inny "spiskowy prozaik" - Thomas Pynchon, który mi się ostatnio przejadł. Zresztą chyba nie tylko mnie. Autor "49 idzie pod młotek" jest dopiero na miejscu trzydziestym w cytowanym tu rankingu noblowskim. Jednak i on ma szansę wygrać licytację. Stuk młotka i Pynchon nie po raz pierwszy!

Ósmy jest Javier Marias, Hiszpan, syn filozofa katolickiego, ale szczególnego, bo represjonowanego przez katolicki reżim generała Franco. Marias to kolejne na tej liście "cudowne dziecko" literatury, bo swoją pierwszą powieść ukończył w wieku siedemnastu lat. Skoro już pisałem o sakralizacji literatury i salonowych rytuałach pisarskich, to słynny niemiecki papież , ale nie Benedykt XVI, inny "Pabst", "papież krytyki literackiej" - Marcel Reich-Ranicki - uważał Hiszpana za jednego z najwybitniejszych współczesnych literatów. Marias jest autorem powieści "Jutro, w czas bitwy, o mnie myśl". Tytuł ten jest dosłownym cytatem z szekspirowskiego "Ryszarda III". Powieść opowiada o dziwnej miłosno-śmiertelnej przygodzie niespełnionego pisarza, "autora widmo", "ghostwritera" uwikłanego w tragicznie zakończony romans z mężatką. Marias jest także autorem powieściowej trylogii "Twoja twarz jutro". 1500 stron gęstej prozy, pełnej introspekcji i wielokrotnie złożonych zdań, napisanej w stylu porównywanym z cyklem Marcela Prousta "W poszukiwaniu straconego czasu", czegóż chcieć więcej Szwedzka Akademio? Oczywiście jeśli chcesz nam wylansować nowego klasyka - poważnego pisarza w wśród literackiej "popeliny". Jednak jak pisał niemiecki obłąkany wieszcz Hölderlin : po co poeci w czasach marnych? Z drugiej strony Nobel dla subtelnego francuskiego poety prozy - Patricka Modiano, dowodzi, że Pegaz nie raz może jeszcze wierzgnąć.

Raczej nie widzę w gronie faworytów albańskiego pisarza Ismaila Kadare. Mimo że na noblowskiej liście faworytów zajmuje wysokie dziewiąte miejsce. Chodzi mi o tematykę jego powieści. Czas albańskiego dyktatora, budowniczego bunkrów już dawno minął. Czy kogoś ze szwedzkich lewicowców interesowałyby dziś rozliczenia z albańską wersją komunizmu ukazywanego bardziej lub mniej metaforycznie? Wątpię. Kogo z nich dziś obchodzi problematyka takiej "Córki Agamemnona" - przekornej wersji greckiej tragedii - rozgrywającej się w latach 80. XX wieku w Albanii, rządzonej przez komunistycznego szaleńca Envera Hodżę, w przededniu pochodu pierwszomajowego? Ciekawsza chyba byłaby dla rzeszy noblowskich kibiców sama otoczka tworzenia. Kadare pisał swoje dzieło w dekadzie lat 80. XX wieku. Wtedy to był akt odwagi. Gdyby rękopis "Córki Agememnona" wpadł w niepowołane ręce, Kadare mógłby się mieć z pyszna. Pisarz więc udawał jest to tłumaczenie powieści zagranicznego autora i po kawałku wywiózł tekst do Paryża i pozostawił w depozycie u francuskiego wydawcy. Obawiam się, że jego Nobel po wieczne czasy pozostanie w innym depozycie, to znaczy w kolejnych zakładach bukmacherskich, gdzie co roku pojawia się nazwisko "Kadare".

Akapit trzynasty mojego subiektywnego przeglądu pisarzy poświęcę w skrócie czterem twórcom. Czy w noblowskiej krainie czarów znajdzie się "Amerykańska Alicja" Joyce Carol Oates? Robię tu aluzję do powracających wspomnień pisarki. Często rozpamiętuje ona dzień, w którym otrzymała w darze egzemplarz "Alicji w Krainie Czarów" Lewisa Carrolla. Książka ta miała ponoć wielki wpływ na jej życie. Czemu Joyce Carol tak wspomina Lewisa Carolla? Bo będąc małą dziewczynką mieszkała na farmie, na której było zaledwie kilka książek. Ta była absolutnie wyjątkowa. Sama napisała później książkę o innej Alicji - w krainie celuloidowych snów i koszmarów. W "Blondynce" zainspirowała się życiem Marylin Monroe. Czy sama Oates zderzy się teraz z ponoblowskim blichtrem? Może na kanwie tych przeżyć wiekowa autorka napisze nową wersję opowieści o pomarszczonej wrażliwej dziewczynce wyrzuconej na drugą stronę lustra, zwierciadła sławy? Lustereczko powiedz przecie, kto jest najlepszą pisarką na świecie? Joyce Carol Oates? Jest dziesiąta w rankingu. Może to będzie strzał w dziesiątkę? Ja strzelam, a Szwedzka Akademia moje strzały nosi. A może strzałka w tym roku wychyli się w stronę pisarzy, a nie pisarek. Moją listę trzynastu zamyka trójka przedstawicieli płci brzydkiej, no powiedzmy facetów w rajtuzach, bo pisanie literatury pięknej to przecież trochę niemęska rzecz. Jedenasty jest Péter Nádas, Węgier żydowskiego pochodzenia. Urodził się w Budapeszcie w 1942 roku jako syn Klary Tauber oraz László Nádasa, który wcześniej nazywał się Nussbaum. II Wojna Światowa, niemiecki Holocaust i działania węgierskich Strzałokrzyżowców pozostawiły w nim psychiczną ranę. Inna trauma pojawiła się już po wojnie. Jego matka zmarła z powodu choroby, gdy miał 13 lat. A w 1958 roku, jego ojciec, komunista, szef działu w jednym z ministerstw, oskarżony niesłusznie o malwersacje, a następnie uniewinniony przez sąd z zarzutów, popełnił samobójstwo. Péter Nádas został sierotą w wieku lat 16. Bardzo podobała mi się jego książka zatytułowana "Koniec pewnej sagi rodzinnej". Świadomie napisałem tak ogólnie "książka", bo nie jest to klasyczna powieść, raczej proza tworzona jak utwór muzyczny, pełna przeplatających się autobiograficznych motywów, w tym subtelnych aluzji do żydowskiego świata. Tak, chciałbym noblowskiej powtórki. Szwedzka Akademia już wyróżniła nie tak dawno jednego Węgra żydowskiego pochodzenia - Imre Kertésza, autora niezwykłej obozowej opowieści młodego chłopaka pt. "Los utracony". Repetycja byłaby mile przeze mnie widziana. Dwunasty na liście jest pisarz z Zielonej Wyspy. Może to jemu zaświeci zielone światło? Oto John Banville z Irlandii, piszący czasem jako Benjamin Black. "Black" to jego czarny charakter pisma, bo w tej postaci pisze kryminały. Banville poślubił amerykańską artystkę Janet Dunham. Poznali się podczas jego wizyty w San Francisco w 1968 roku, gdzie był studentem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Dunham opisała, że wygląda on w trakcie pisania jak morderca, który właśnie wrócił z wyjątkowo krwawego mordu. Małżeństwo żyje już w separacji. Niczego nie sugeruję. Bohater powieści Banvilla "Morze" ma gorzej. Starzejący się Max Morden, próbuje poradzić sobie emocjonalnie ze śmiercią żony. W poszukiwaniu utraconego spokoju wyjeżdża nad morze do Ballyless, mitycznego miejsca dzieciństwa. Tam porusza się w czasie i przestrzeni, odkrywając dziwne paralelizmy w swoim życiu. Czyżby nasze biografie zawierały tajemnicze symetrie, wydarzeniowe korespondencje? Kto wie? A kto? Kto - się pytam- obstawiał w noblowskich zakładach Portugalczyka Antonia Lobo Antunesa? Pukam się w czoło nie dlatego, że to psychiatra. To -jak czytam- uznany i nagradzany pisarz, spadkobierca takich tuzów literatury jak Celine, Sartre, Camus oraz Malraux. Jednak kto jeszcze daje fory literatowi, który przegrał rywalizację o Nobla z innym tuzem portugalskiej literatury - José Saramago? Jak dla mnie Antunes jest bez szans. Pomyśleć, że to kolejny Wunderkind, niezwykle utalentowany od najmłodszych lat. Ponoć już w wieku siedmiu lat postanowił zostać pisarzem. Jednak kiedy skończył lat 16, ojciec - wybitny neurolog wysłał go na wydział medyczny Uniwersytetu w Lizbonie. Antunes ukończył studia jako lekarz, później specjalizujący w psychiatrii. Jak czytam w jego anglojęzycznym biogramie - w tym czasie nigdy nie przestał pisać. Myślę, że nie przestanie, nawet jeśli nie otrzyma literackiego Nobla. Nie on.