"Myśl, że będziemy zmuszeni lądować awaryjnie, dotarła do mnie w zasadzie na 3-4 minuty przed przyziemieniem" - tak kapitan Tadeusz Wrona relacjonował na konferencji prasowej ostatnie minuty lotu Boeinga 767, który we wtorek awaryjnie, "na brzuchu", wylądował na Okęciu. Przyznał, że nie mógł zasnąć. Powiedział, że w sobotę ma zaplanowany lot do Hanoi. Decyzję, czy poleci podejmie jednak komisja badająca wypadki lotnicze.
"Nasz komputer pokładowy wykrył usterkę w instalacji hydraulicznej i nam ją zasygnalizował. My mamy procedurę, która pozwala zneutralizować skutki usterki tak, by lot mógł dalej odbywać się bezpiecznie. Dla nas jedyną kwestią było dalej lecieć i martwić się, czy nad Atlantykiem będzie pogoda. Samolot nadal był sprawny - z usterką, której skutki zostały wyeliminowane" - mówił kapitan. Poinformował, że do całej sytuacji doprowadził ubytek płynu w centralnym systemie hydraulicznym.
"To było normalne podejście do lądowania. Moment krytyczny pojawił się dopiero przy pierwszej nieudanej próbie wypuszczenia podwozia w rejonie warszawskiego lotniska" - poinformował kpt. Wrona. "W tym momencie przerwaliśmy normalne podejście do lądowania. Do tego momentu nic się nie działo" - podkreślił, dodając: "Ta sytuacja nas zaskoczyła" - dodał. "Próbowaliśmy doprowadzić do mocnego przeciążenia i w ten sposób uwolnić podwozie. Ten manewr się nie powiódł i w tym momencie zdałem sobie sprawę, że nic nie uchroni nas przed awaryjnym lądowaniem" - powiedział.
"Ulgę poczuliśmy wtedy, kiedy lekko nas cofnęło i samolot się zatrzymał" - przyznał - "Ale pełną ulgę poczułem wtedy, kiedy szef pokładu zameldował nam, że pokład pusty".