W reprezentacji Polski na igrzyska w Pjongczangu znalazło się siedmioro biegaczy narciarskich. Na najdłuższych dystansach (mężczyźni 50 km, kobiety 30 km) wystartowała jednak tylko Justyna Kowalczyk. "Dla mnie to przykre" - przyznała.

REKLAMA

Mam w imieniu swoim i trenera kilka przykrych słów. To, że jestem jedyną reprezentantką Polski na królewskim dystansie, zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn, to jest po prostu bardzo przykre. Jak byłam młoda, to marzyłam, aby wziąć udział w tym biegu na igrzyskach. Oni mieli taką szansę, ale zamiast z niej skorzystać, mówią że przygotowują się do zawodów Pucharu Świata w Lahti - powiedziała podopieczna Aleksandra Wierietielnego.

Pewnie nie chcą rozczarowania, słuchać pytań, czemu zajęli tak odległe lokaty. Nie chcą potem czytać o tym w internecie. To jednak nie chodzi o to, że ktoś zada niewygodne pytanie, czy napisze przykry komentarz. Chodzi o to, żeby wystartować i się z tym zmierzyć. Australijczycy się podejmują, a Polacy nie. Dla mnie to dziwne - dodała 14. zawodniczka niedzielnych zmagań na 30 km.

Kowalczyk ma już 35 lat i nieuchronnie zbliża się do końca kariery. Potencjalnych następczyń nie widzi wiele.

Widziałam dwa, trzy razy Elizę Rucką i wygląda dobrze na nartach. Jej sposób biegania i walki podobały mi się. Ma szczupłą, niewysoką sylwetkę, która obecnie jest powszechniejsza. Tylko musi się teraz wyrwać z polskiej filozofii i zacząć pracować porządnie. Monika Skinder natomiast musi nad ciałem popracować. Ma bardzo duże predyspozycje siłowo-koordynacyjne, co szczególnie w sprintach ma znaczenie.

Rucka ma 17, a Skinder 16 lat. Kowalczyk natomiast o pracy szkoleniowej nie myśli.

Wszyscy, którzy mnie dobrze znają wiedzą, że na trenera się nie nadaję. Jestem zbyt wymagająca, heterą po prostu. To się sprawdza tylko w przypadku kontaktu z takimi samymi ludźmi - podkreśliła.

(m)