​Armia rosyjska sama ostrzeliwuje elektrownię w Enerhodarze. Dzięki pracownikom Rosatomu wiedzą, gdzie uderzać, by "bolało", ale nie było to "śmiertelne" - powiedział inżynier z Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej w rozmowie z BBC. Od początku sierpnia rejon tego krytycznego obiektu jest regularnie ostrzeliwany. Ukraina i Rosja wzajemnie oskarżają się o ataki. Wielu martwi się, że sytuacja może skończyć katastrofą.

REKLAMA

Zaporoska Elektrownia Jądrowa w Enerhodarze to największy tego typu obiekt w Europie. Kilka miesięcy temu został on zdobyty przez armię rosyjską. W placówce wciąż pracują jednak Ukraińcy, którzy wielokrotnie mówili o trudnych warunkach. Od początku sierpnia rejon obiektu jest ostrzeliwany. Kijów twierdzi, że robią to sami Rosjanie, a Moskwa oskarża Ukraińców.

Sekcji ukraińskiej BBC udało się porozmawiać z jednym z inżynierów pracujących obecnie w elektrowni atomowej w Enerhodarze. Ze względów bezpieczeństwa nie ujawniono nazwiska ani dokładnego stanowiska rozmówcy.

Jak mówi inżynier z Enerhodaru, w elektrowni znajduje się dużo rosyjskiego sprzętu wojskowego. Twierdzi też, że sam widział, jak Rosjanie prowadzą ostrzał obiektu. Artylerię ustawili w takim miejscu, by "symulować" ataki z Nikopola, znajdującego się po drugiej stronie Dniepru.

"Wiedzą gdzie strzelać, by bolało"

Opowiada, że oprócz wojskowych w placówce są też pracownicy Rosatomu. Od dwóch miesięcy proszą nas o oprowadzenie ich po elektrowni. Byli bardzo zainteresowani układem, mówili o dzieleniu się doświadczeniem. Potem domagali się map elektrowni, nawet krajobrazowych. I wtedy zaczął się ostrzał. Wiedzą, gdzie strzelać, by było to "bolesne", ale "nie śmiertelne" - mówi rozmówca BBC.

Zawsze wiedzą, kiedy będzie ostrzał, zawsze jako pierwsi ewakuują się, gdy robi się gorąco - mówi. Personel Rosatomu siedzi w schronach podczas ostrzału, ale niektórzy rosyjscy żołnierze, gdy, jak mówią, Ukraińcy "ostrzeliwują" stację, spokojnie chodzą po terenie, wiedząc, że to oni sami strzelają - mówił.

W przypadku jednego z ostrzałów zniszczono stację azotowo-tlenową. Z jednej strony strata takiego obiektu to katastrofa dla stacji. Z drugiej nie wpływa on znacząco na poprawną pracę bloków energetycznych - mówi. Dodaje, że Rosjanie niszczą linie energetyczne łączące obiekt z systemem Ukrainy. I mówi, że to jest bardzo groźne dla samej elektrowni.

Elektrownia jądrowa musi gdzieś dawać prąd. Jeśli nagle wszystkie linie znikną, stacja "dławi się", bloki energetyczne są wyłączane i zaczyna się tzw. blackout - mówi. Podkreśla, że jest to groźne, gdyż prąd jest konieczny do napędzania pomp schładzających paliwo jądrowe. Bez tego chłodzenia dojdzie do straszliwej katastrofy nuklearnej - mówi.

Według inżyniera, Rosjanie mówią im, że jeśli "neonaziści z Sił Zbrojnych Ukrainy" zniszczą wszystkie linie energetyczne, to wówczas rozpoczną działania. Oznacza to, że Rosjanie specjalnie aranżują "blackout", żeby później nam "pomóc" - mówi.

"To co robią Rosjanie, to terroryzm nuklearny"

Stwierdził także, że ewentualna awaria nie będzie drugim "Czarnobylem". To będzie bliższe temu, co wydarzyło się w Fukushimie. Wtedy katastrofa była spowodowana trzęsieniem ziemi i tsunami, które wstrzymały chłodzenie reaktora. W wyniku tego doszło do wybuchu, zniszczeniu uległa obudowa, czyli strefa hermetyczna reaktora. Substancje radioaktywne wydostały się na zewnątrz. Ta sytuacja może się powtórzyć w Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej, ale powodem nie będzie klęska żywiołowa, tylko ostrzał rosyjskiej armii - powiedział.

Podkreśla, że przeprowadzono szereg modernizacji, by zapobiec scenariuszowi Fukushimy, ale do aktywacji systemów bezpieczeństwa potrzebny jest personel. A ten jest zmuszony uciekać, m.in. ze względu na ciągły ostrzał.

To nie jest sklep z kiełbaskami. To jest obiekt jądrowy. To, co robi tu armia rosyjska, to terroryzm nuklearny - mówi inżynier.