Cały świat z wielką uwagą będzie śledził to, co wkrótce wydarzy się w Stanach Zjednoczonych. Przed nami wybory prezydenckie, których konsekwencje tak naprawdę trudno oszacować. Donalda Trumpa i Kamalę Harris dzieli wiele, nie tylko w sprawach wewnętrznych. Różne mają podejście także w kwestii polityki zagranicznej. Na tapet bierzemy poglądy obu kandydatów dotyczące wojny w Ukrainie i konfliktu Izraela ze wspieranymi przez Iran Hamasem i Hezbollahem.
Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych zbliżają się wielkimi krokami. Już 5 listopada Amerykanie zdecydują, komu powierzą funkcję kierowania państwem przez następne lata.
Zarówno samo głosowanie, jak i spływające z poszczególnych stanów wyniki z zapartym tchem będą śledzić nie tylko mieszkańcy Teksasu, Pensylwanii czy Montany, ale też w zasadzie cały świat. Nie ma bowiem wątpliwości, że od Ameryki - największej potęgi gospodarczej i militarnej - w dużej mierze zależy to, jak wygląda sytuacja w różnych zakątkach Ziemi.
O ile w Izraelu panuje przekonanie, że niezależnie kto zasiądzie w Białym Domu, to wsparcie z Ameryki wciąż będzie płynąć wartkim strumieniem, o tyle z niepokojem wydarzenia za oceanem będą obserwować w Kijowie. Przyczyna jest prosta - Donald Trump i Kamala Harris prezentują odmienne stanowisko w sprawie walczącej z rosyjską agresją Ukrainy.
W 2024 roku, podobnie zresztą jak podczas kampanii przed wygranymi wyborami prezydenckimi w 2016 roku, Donald Trump jak mantrę powtarza slogany o amerykańskim izolacjonizmie w kontekście polityki zagranicznej. Kandydat republikanów uważa, że najważniejsza jest Ameryka i jej interesy.
Nie ma w tym co prawda nic złego, w końcu każdy przywódca powinien przede wszystkim dbać o rozwój swojego kraju, ale w przypadku Stanów Zjednoczonych, od których zależy bezpieczeństwo wielu państw na świecie, sprawy wyglądają trochę inaczej. Nie ma się co oszukiwać - odpowiedzialność supermocarstwa to kwestia kluczowa.
I Trump kilkukrotnie dawał znać, że tą odpowiedzialnością chce zachwiać. Kandydat republikanów nieraz mówił, że Stany Zjednoczone zbyt wiele inwestują w NATO, a także groził wyjściem kraju z Sojuszu Północnoatlantyckiego. Mało tego - podczas lutowego wiecu w Karolinie Południowej wypowiedział słowa, po których niejednemu przywódcy krajów NATO włos zjeżył się na głowie. Z mównicy zrelacjonował swoją rozmowę z jednym z przywódców państwa europejskiego należącego do NATO:
"Jeden z prezydentów dużego kraju zapytał mnie: 'no cóż, proszę pana, jeśli nie zapłacimy (odpowiedniej składki dla NATO) i zostaniemy zaatakowani przez Rosję, czy będzie pan nas chronił?'. Odpowiedziałem: 'Nie, nie będę was chronił. Właściwie zachęcałbym ich (Rosję), żeby zrobili z wami, co chcą. Musisz zapłacić'".
Po tej wypowiedzi na Trumpa wylała się fala krytyki. Słusznie zauważył wówczas minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz, że republikański kandydat w kilku słowach podważył podstawowy sens istnienia NATO, którym jest bezwarunkowa obrona każdego centymetra swojego terytorium.
Można zżymać się na zbiurokratyzowanie NATO i na to, że mogłoby działać skuteczniej, ale jest to jedyny system bezpieczeństwa, który ma do dyspozycji Wolny Świat. Nie miała go z kolei Ukraina, na którą 24 lutego 2022 roku najechały wojska Władimira Putina, zagarniając sporą część terytorium i zabijając tysiące cywilów.
Donald Trump jak mantrę powtarza, że jak wygra wybory, to w ciągu 24 godzin, jeszcze przed inauguracją, wynegocjuje zakończenie wojny w Ukrainie, a także zatrzyma "niekończący się przepływ amerykańskich środków na Ukrainę".
Podczas wrześniowej debaty z Kamalą Harris, zorganizowanej przez telewizję ABC News, kandydat republikanów powtórzył też, że gdyby nadal był prezydentem, do obu wojen nigdy by nie doszło. Te słowa powtórzył w połowie października podczas wiecu w Oaks w Pensylwanii. Bardzo dobrze dogadywałem się z Putinem. Rozumiem, co się dzieje. Ukraina była jego oczkiem w głowie. Mówił o niej, ale powiedziałem mu: nie wejdziesz. I nie wszedł. To tylko przez Bidena. Spojrzał na tego gościa i nie mógł nawet w to uwierzyć - opowiadał kandydat republikanów.
Trump wielokrotnie pytany, czy chce, by Ukraina wygrała wojnę, stwierdził, że "chce, by wojna się zakończyła" i "chce ocalić bezsensownie tracone życie". Podczas wiecu w Oaks wspominał, jak podczas jednego z wywiadów dziennikarka CNN zapytała go, po czyjej stronie wojny się opowiada. To nie jest kwestia stron. Chcę, by ludzie przestali ginąć. To wszystko. Chcę, by przestali ginąć - stwierdził, powtarzając swoje słowa o zatrzymaniu rozlewu krwi.
W lutym światowe media obiegła informacja, że Trump ma pomysł na zakończenie walk w Ukrainie. Bloomberg pisał wówczas: jeśli republikański kandydat wygra wyścig o fotel prezydenta USA, zmusi obie strony konfliktu, by wreszcie usiadły do stołu negocjacyjnego. Jak chce to zrobić? Jego doradcy twierdzili wówczas, że z jednej strony może wpłynąć na decyzję Kijowa, grożąc zakręceniem kurka z amerykańską pomocą wojskową, z drugiej może zagrozić Moskwie... zwiększeniem wsparcia dla sił ukraińskich.
Wcześniej, bo w czerwcu 2023 roku, w rozmowie z agencją Reutera kandydat republikanów przyznał, że w celu zakończenia wojny Ukraina może być zmuszona do oddania Rosji części swoich terytoriów. Ukraińskie władze nieustannie zapewniają, że głównym warunkiem zakończenia wojny będzie wycofanie wojsk rosyjskich z terytorium całego kraju.
Trump krytycznym okiem spojrzał też na prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. W czerwcu br., podczas wiecu w Detroit, kandydat republikanów stwierdził, że "Zełenski jest najlepszym sprzedawcą spośród wszystkich polityków". Za każdym razem, kiedy przyjeżdża do naszego kraju, wyjeżdża z 60 miliardami - kpił.
Przekonywał jednocześnie, że lubi prezydenta Ukrainy, bo kiedy w ramach procedury impeachmentu Trump był oskarżany o szantażowanie ukraińskich władz kwestią pomocy wojskowej, Zełenski zaprzeczył, by Trump wywierał na niego presję. Lubię go. Ale on jest najlepszym sprzedawcą wszechczasów. (...) On właśnie wyjechał cztery dni temu z 60 miliardami. Wraca do domu i ogłasza, że potrzebuje kolejnych 60 miliardów. To nigdy się nie kończy - mówił wówczas kandydat republikanów.
Kilka słów należy się również J.D. Vance'owi, kandydatowi republikanów na wiceprezydenta USA, który - jak na trumpistę przystało - jest zagorzałym przeciwnikiem pomocy zagranicznej. Tutaj jednak należy postawić gwiazdkę, bowiem polityk wspiera Izrael, jest zwolennikiem przekazywania pomocy Tel-Awiwowi, ale stroni od pomocy Ukrainie. Decyzja Trumpa o wyborze Vance'a z pewnością została odebrana w Kijowie z niepokojem.
Vance był jednym z najgłośniejszych przeciwników amerykańskiej pomocy dla Ukrainy, upominał administrację Joe Bidena za ciągłe wsparcie pieniężne i materialne dla Kijowa oraz prowadził w Senacie nieudaną kampanię mającą na celu zablokowanie pakietu pomocy o wartości 60 mld dolarów. "New York Times" przeanalizował szereg tegorocznych wypowiedzi republikanina i powiedzieć, że wyłania się z nich przerażający dla Ukrainy obraz, to jakby nic nie powiedzieć.
Vance mówił m.in., że Ukraina powinna przyjąć postawę defensywą i negocjować z Rosją. Polityk argumentował, że zadeklarowany przez prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego cel, jakim jest odzyskanie terytoriów zajętych przez Rosję od 2014 roku, jest niemożliwy do zrealizowania. Zbeształ administrację Bidena za odmowę negocjacji z Rosją, nazywają ten ruch "absurdalnym".
Podczas negocjacji w Senacie w sprawie pakietu pomocowego dla Ukrainy Vance zarzucił liderom republikanów, że pieniądze powinny zostać skierowane na południową granicę USA, a nie na Ukrainę. Natomiast w lutym podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa stwierdził, że Stany Zjednoczone muszą skoncentrować swoje wysiłki w Azji, a nie w Ukrainie.
Na koniec warto wspomnieć jego wypowiedź nie z tego roku, ale sprzed dwóch lat. W podcaście Steve'a Bannona, wieloletniego doradcy Trumpa, odsiadującego obecnie czteromiesięczny wyrok za odmowę złożenia zeznań przed komisją śledczą Kongresu badającą wydarzenia wokół szturmu na Kapitol, powiedział: "Tak naprawdę nie obchodzi mnie, co stanie się z Ukrainą".
Ten cytat z pewnością spędza sen z powiek kijowskim politykom. Nie ma bowiem wątpliwości, że nad stolicą Ukrainy zbierają się czarne chmury.
Nie ma również najmniejszych wątpliwości, że dla Ukraińców lepszym wyborem byłaby Kamala Harris. Oczekiwania wobec niej są takie, że będzie kontynuować politykę Joe Bidena, wspierając Kijów w walce z rosyjskim najeźdzą.
W drugiej połowie sierpnia, podczas przemówienia na konwencji wyborczej demokratów w Chicago, zapewniła, że jako prezydent będzie stać mocno przy Ukrainie i sojusznikach USA. Trump groził porzuceniem NATO. Zachęcał Putina do inwazji na naszych sojuszników. Powiedział, że Rosja może - cytuję - "robić, co do cholery tylko zechce". Pięć dni przed atakiem Rosji na Ukrainę spotkałam się z prezydentem Zełenskim, aby ostrzec go o rosyjskim planie inwazji. Pomogłam zmobilizować globalną odpowiedź ponad 50 krajów w celu obrony przed agresją Putina, a jako prezydent będę stała mocno przy Ukrainie i naszych sojusznikach z NATO - obiecała.
W pierwszej połowie października, podczas tradycyjnego przedwyborczego wywiadu w specjalnej edycji programu w CBS News, kandydatka demokratów została zapytana o to, jak jej zdaniem wyglądałoby zakończenie wojny z Rosją. Nie będzie żadnego sukcesu, jeśli chodzi o zakończenie wojny, bez udziału Ukrainy i Karty Narodów Zjednoczonych - odparła.
Dopytywana, czy spotkałaby się z Władimirem Putinem, by wynegocjować dyplomatyczne rozwiązanie konfliktu, odpowiedziała przecząco. Nie (spotkałabym się) dwustronnie bez Ukrainy. Ukraina musi mieć głos w sprawie swojej przyszłości - zaznaczyła. Jej zdaniem, plan zakończenia wojny, którym chełpi się kandydat republikanów Donald Trump, oznaczałby kapitulację Ukrainy.
Jednocześnie Harris odmówiła jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy poparłaby rozszerzenie NATO o Ukrainę. To są wszystko kwestie, którymi się zajmiemy (...). W tej chwili wspieramy zdolność Ukrainy do obrony przed niesprowokowaną agresją Rosji. Gdyby Donald Trump został prezydentem, Putin siedziałby teraz w Kijowie - dodała.
Harris wbiła szpileczkę Trumpowi również podczas wspomnianej już wrześniowej debaty w ABC News. Gdyby Donald Trump był prezydentem, Putin siedziałby teraz w Kijowie. Zrozumcie, co to oznacza, ponieważ agenda Putina nie dotyczy tylko Ukrainy. Zrozumcie, dlaczego europejscy sojusznicy i nasi sojusznicy z NATO są tak wdzięczni, że nie jesteś już prezydentem, i że my rozumiemy znaczenie największego sojuszu wojskowego, jaki świat kiedykolwiek znał, jakim jest NATO - powiedziała Harris.
Dodała, że gdyby nie działania jej i Joe Bidena na rzecz wsparcia Ukrainy, Władimir Putin wygrałby wojnę i "miał oko na resztę Europy, zaczynając od Polski". Dlaczego nie powiesz 800 tys. Amerykanom polskiego pochodzenia tu, w Pensylwanii, jak szybko byś oddał (Polskę) za przysługę i za to, co myślisz że jest przyjaźnią z dyktatorem, który zjadłby cię na obiad? - powiedziała Harris.
Komfort, którego nie ma Ukraina, bez wątpienia ma Izrael. Komentatorzy uważają, że niezależnie kto rozgości się w Białym Domu, wsparcie Waszyngtonu dla Tel Awiwu pozostanie niezachwiane.
Różnice w poglądach na tę kwestię między Donaldem Trumpem a Kamalą Harris są w zasadzie kosmetyczne. Oboje wyrazili poparcie dla Izraela po ataku terrorystów z palestyńskiego Hamasu 7 października 2023 roku; kandydat republikanów stwierdził, że "Izrael musi zakończyć problem", a kandydatka demokratów powiedziała, że "zagrożenie, jakie Hamas stwarza dla narodu izraelskiego, musi zostać wyeliminowane".
Co ciekawe, wraz z upływem czasu i dalszymi działaniami Sił Obronnych Izraela w Strefie Gazy, skutkującymi kolejnymi ofiarami śmiertelnymi wśród cywilów, i Trump, i Harris nieco zaostrzyli retorykę wobec Tel Awiwu.
Po tym, jak na początku kwietnia br. Izrael ostrzelał konwój organizacji humanitarnej World Central Kitchen (WCK), zabijając siedmiu wolontariuszy, w tym Polaka Damiana Sobola, Trump bardziej krytycznym okiem spojrzał na kampanię Izraela w Strefie Gazy.
W rozmowie po ataku na konwój WCK, dwukrotnie pytany przez publicystę Hugh Hewitta, czy "jest w 100 proc. za Izraelem", Trump nie odpowiedział jednoznacznie. Dodał, że radziłby premierowi Izraela Benjaminowi Netanjahu zakończyć wojnę, by "mieć ją z głowy" i "powrócić do normalności".
Nie jestem pewien, czy uwielbiam sposób, w jaki to robią, bo muszą osiągnąć zwycięstwo. Trzeba osiągnąć zwycięstwo, a im zajmuje to długi czas - ocenił. Muszą skończyć to, co zaczęli, i zrobić to szybko - dodał.
Były prezydent Stanów Zjednoczonych powiedział też, że "nie cierpi" podejścia Izraela pod względem wizerunkowym. Każdej nocy oni publikują najbardziej haniebne, najokropniejsze taśmy zawalających się budynków. Nie powinni tego robić (...). Jak dla mnie, to nie sprawia, że wyglądają na twardych - ocenił. Przegrywają wojnę PR-owo. Przegrywają ją mocno - zaznaczył.
Podobne opinie jeszcze przed atakiem na wolontariuszy w Strefie Gazy kandydat republikanów wygłosił w wywiadzie dla izraelskiej gazety "Israel Hajom". Powiedział wówczas, że "tylko głupiec nie zachowałby się tak jak Izrael" po zamachach Hamasu, ale przestrzegł, że Izrael traci poparcie świata i musi szybko zakończyć tę wojnę.
Kamala Harris jest postrzegana z kolei jako bardziej przychylna Palestyńczykom niż Joe Biden, który sam siebie określa mianem "syjonisty". Z tego powodu niektórzy analitycy spodziewają się, że kandydatka demokratów będzie stosować ostrzejszy ton wobec Izraela.
Wiceprezydent USA od grudnia 2023 r. krytykuje działania Izraela i kryzys humanitarny w Strefie Gazy. W marcu 2024 br. sprzeciwiła się izraelskiej inwazji na Rafah, wezwała do sześciotygodniowego rozejmu w walkach i stwierdziła, że sytuacja w tej palestyńskiej enklawie jest "katastrofą humanitarną".
Co ważne, w wywiadzie udzielonym pod koniec sierpnia br. dziennikarzom CNN Kamala Harris zaprzeczyła jednak, by zmieniła politykę Joe Bidena wobec Izraela i zaznaczyła, że nie zakręci kurka z pomocą wojskową dla Tel Awiwu.