Sypie się gospodarka Hiszpanii, a w całej strefie euro bezrobocie jest najwyższe w historii - wynosi aż 11,2 procent. Tymczasem na rynkach finansowych - wyjątkowy spokój. Euro kosztuje tylko 4,09 zł, a frank szwajcarski 3,41 złotego.
To oczywiste, że Hiszpania będzie potrzebowała pełnej zagranicznej pomocy finansowej - stwierdził uznawany za ojca strefy euro, laureat ekonomicznego nobla Robert Mundell. Na razie Madryt dostanie 30 miliardów euro dla swoich zagrożonych banków. Jak w ogóle ten kraj wpadł w tak poważne tarapaty? Hiszpanie stali się ofiarami sukcesu gospodarczego.
Jeszcze w latach 2005-2007 mieli nadwyżkę budżetową. Przed kryzysem ich finanse były wzorowe. Mogli się pochwalić wzrostem gospodarczym i tanimi kredytami. Wtedy też zaczęła się tworzyć bańka kredytowa. Ludzie masowo kupowali domy w słonecznej Hiszpanii. Kredyty brali w tamtejszych bankach, a całą sytuację dodatkowo ułatwił rząd uwalniając handel nieruchomościami.
I stało się najgorsze. Nie przejmując się Hiszpanią, Europejski Bank Centralny obniżył stopy procentowe w całej strefie euro - miało to wtedy pomóc Niemcom, którzy borykali się z problemami.
Skutek był taki, że kredyty w Hiszpanii były jeszcze bardziej dostępne i nagle w 2008 roku wybuchł kryzys. Bańka pękła, ludzie przestali spłacać kredyty, banki zaczęły się sypać, a rząd musiał się zadłużać, by je ratować.
To pokazuje, że Unia Europejska od początku była źle skonstruowana. Włączono w nią niezsynchronizowane kraje i odebrano możliwość ustalania stóp procentowych. Dla nas to nauczka, by dokładnie policzyć, kiedy i na jakich warunkach powinniśmy przyjąć euro.
Madryt z kolei ma na kogo zrzucić swoje problemy i ma argument, by domagać się pomocy.
Wszyscy inwestorzy, ekonomiści, analitycy i inni gracze rynkowi czekają na gwiazdkę z nieba. Tą gwiazdką ma być czwartkowa decyzja Europejskiego Banku Centralnego. Już w zeszłym tygodniu jego prezes Mario Draghi zapowiedział, że EBC zrobi w ramach swojego mandatu wszystko by ratować strefę euro - i jak obiecywał - to w zupełności wystarczy.
Nie wiadomo, co to dokładnie będzie. Inwestorzy spekulują, że EBC zacznie skupować obligacje zagrożonych państw albo ogłosi wielkie drukowanie pieniędzy. To oznacza szybkie i wielkie pieniądze dla światowej finansjery i z tego właśnie wynika ta poprawa na rynkach. Niestety, dla zwykłych ludzi to gorsza wiadomość, dodruk pieniędzy będzie bowiem oznaczał ponowny wzrost cen w sklepach, czy na stacjach benzynowych.
Na rynku walutowym najpierw czeka nas mały szok, potem ma być już znacznie lepiej. Tak twierdzą analitycy rynku finansowego. W tej chwili sytuacja na rynku walutowym jest bardzo spokojna. Cena euro zeszła dziś poniżej 4,10 zł, a franka szwajcarskiego w okolice 3,40 złotego.
Rynki finansowe mają taką dziwną cechę, że chcą mieć wszystko od razu. W moim odczuciu to co powiedział Mario Draghi było raczej przygotowanie gruntu, ale dopiero na jesień, a nie na sierpień - przewiduje analityk Marek Rogalski. Dlatego jego zdaniem pod koniec tygodnia cena euro może chwilowo wrócić do 4,20 złotego.
Jesienią jednak ma być już lepiej. Waluty będą tanieć. Na koniec roku cena euro ma zejść już do 3,95 złotego.