Dokumenty Tomasza Merty mogły ulec zniszczeniu w drodze ze Smoleńska. Taką wersję śledczą biorą pod uwagę prokuratorzy, którzy zaczęli badać sprawę dowodu osobistego byłego wiceministra kultury. Merta to ofiara katastrofy 10 kwietnia.
Postępowanie wszczęto z urzędu, gdy pojawiły się znaczne rozbieżności pomiędzy wyglądem dokumentu na zdjęciach zrobionych przez Rosjan tuż po katastrofie tupolewa a stanem dowodu, który odebrała żona tragicznie zmarłego urzędnika.
Wszystkie rzeczy osobiste ofiar katastrofy, takie jak dokumenty, telefony, laptopy, portfele, zostały wrzucone do worków i były wszędzie transportowane właśnie w ten sposób. Zdaniem śledczych, rozbieżności można więc wytłumaczyć - oczywiście oprócz jawnego fałszerstwa - jedynie zniszczeniem podczas transportu. Mogła się na przykład wylać bateria z laptopa i nadpalić dokumenty.
Fakt jest jednak faktem, że w aktach sprawy jest zdjęcie kompletnie niezniszczonego dowodu, a Magdalena Merta pokazała reporterowi RMF FM nadpalone dokumenty. Żona wiceministra ma zresztą swoją wersję wydarzeń. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, ale nie jestem w stanie ani go udowodnić ani nie będę się przy nim specjalnie upierać - po prostu chciano mieć z głowy identyfikację i skoro nie było podstaw, to trzeba je było stworzyć - mówi.
Prokuratorzy zamierzają zwrócić się do żony Tomasza Merty o dowód i go dogłębnie zbadać - wtedy okaże się, czyja wersja jest bliższa prawdy.