Najtrudniejszy moment? - Kiedy spojrzałam w oczy rodziców, a oni byli zagubieni jak małe dzieci - wspomina Ksenia, którą wojna zastała w Kijowie. Angelina, instruktorka tańca współczesnego, pierwsze dni wojny spędziła w piwnicy szkoły, w której pracowała w Charkowie. Najstraszniejszy moment był wtedy, gdy rosyjski sprzęt wojskowy zbliżał się do nas - mówi, tłumacząc, że wtedy postanowiła wyjechać. Olena z Chersonia przeczuwała, że miasto może trafić pod rosyjską okupację. Razem z dziećmi wsiadła w jeden z ostatnich autobusów, którym wyruszyła w sześciodniową podróż. Wiedziałam, że nie możemy tam zostać ani chwili dłużej - wspomina. Z kolei Katia, która mieszkała w Irpieniu, w dniu rosyjskiej inwazji była w domu z dwójką małych dzieci i mamą. Zebrałam wszystkie nasze rzeczy i spakowałam w jedną walizkę. Całe życie w jedną walizkę. - mówi, kiedy rozmawiamy przed jej nowo otwartym gabinetem w Warszawie.
***
Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę setki tysięcy kobiet bez wahania, w tym samym dniu zabrały swoje dzieci, spakowały dokumenty i to, co zmieściło się w jednej reklamówce, a potem pobiegły na dworce, licząc na ucieczkę do zachodniej części kraju i dalej do Polski.
Pierwsze dni wojny i cierpienia Ukrainy miały więc twarz matek, które choć fizycznie były niezwykle wyczerpane - były równie mocno zdeterminowane, by chronić i ocalić to, co najcenniejsze. Wśród nich były żony, które zostawiając swoich mężów w broniącej się Ukrainie, nie miały pewności, czy kiedykolwiek ich jeszcze zobaczą.
Wszystkie te kobiety połączyło jedno - wbrew własnej woli - stały się migrantkami. Stanęły przed wielką niewiadomą. Przed jutrem, którego nie znały i którego nie mogły - jak inne kobiety - zaplanować.
Co jednak działo się później? Jak kobiety, które uciekały przed wojną poradziły sobie w nowym miejscu, wśród obcych sobie ludzi? Jak teraz, ponad dwa lata od tamtych wydarzeń wygląda ich życie? Co nadal jest niepewne, a co mogą już bezpiecznie zaplanować.
Dotarliśmy do niezwykłych kobiet, które zgodziły się opowiedzieć o swojej trudnej historii. To kilka konkretnych przykładów, które pokazują, że startując od zera - udało się znaleźć pracę, założyć własny biznes i odnaleźć się w zupełnie nowych realiach. Udało się stworzyć nowe, bezpieczne życie. Choć nie w swojej ojczyźnie.
To też przykłady tego, jak determinacja, wola przetrwania, chęć zabezpieczenia swoich dzieci, ale i wsparcie innych ludzi - pomogły rozpocząć wszystko od nowa: w innym czasie i w innym miejscu.
Pytamy też jednak o przyszłość i o dylematy, z jakimi mierzą się nasze rozmówczynie. Od czego uzależniają ewentualny powrót do domu? I czy widzą dla siebie rolę w odbudowie Ukrainy po zakończeniu wojny? To historia o losach matek, żon i migrantek, ale przede wszystkim... cichych bohaterek.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
W reportażu wykorzystano fragment utworu ukraińskiej grupy Kalush, p.t. Dodomu (Додому).
***
Mam taką umiejętność, że w stresie potrafię się szybko zebrać i mieć wszystko pod kontrolą. Wiedziałam, że wybuchła wojna, słyszałam huki, wtedy zadzwoniła do mnie koleżanka i powiedziała, że faktycznie jest wojna. Wyjechał po nas znajomy z Tarnopola, zaczęłam pakować rzeczy, była ze mną mama i dwoje moich dzieci. Pojechałam szybko do miasta i patrzyłam na to, jak ktoś pakuje samochód, ktoś w panice biegnie, z supermarketów było już wszystko wybrane. To była panika. Szłam i myślałam o tym wszystkim, a w głowie miałam pustkę - wspomina 24 lutego 2022 roku Katia. Uciekła w porę.
Kiedy rozmawiamy o tym, co działo się w Buczy, z której rosyjskie wojska przedostały się później do Irpienia, łamie jej się głos. Natychmiast jednak zbiera się w sobie, by nie pozwolić sobie na chwilę słabości. To cecha matki, która w swojej podróży w nieznane, odpowiadała przede wszystkim za dwójkę swoich malutkich dzieci.
Pierwszym przystankiem dla całej trójki, kiedy dotarli już do Warszawy była gigantyczna hala recepcyjna dla uchodźców.
To była 3 nad ranem. Obróciłam głowę, a tam po horyzont hala pełna mat, koców, materacy, poduszek. Mnóstwo dzieci, dorosłych, starych ludzi. Wszyscy okutani kocami siedzą albo leżą na swoich walizkach. To był dramat, aż ciężko mi to opisać. Tym bardziej, że właśnie w tym momencie podeszły do mnie moje dzieci, złapały mnie za rękę i mówią: "Mama, tu zamierzamy zostać? Ja tu nie chcę mieszkać. Może pojedziemy z powrotem, może nie jest tam tak strasznie"- wspomina pierwsze momenty w Polsce Katia.
Zanim Rosja zaatakowała Ukrainę, Katia wiodła szczęśliwe życie. Dwa lata przed inwazją wyprowadziła się z Kijowa do Irpienia. W swojej ojczyźnie zdobyła fach masażystki, pomagając potem np. w walce z bólem pleców swoim klientom - od sportowców, po gwiazdy telewizji. Kiedy przyjechała do Polski, chciała znaleźć pracę w tym zawodzie. Firmy czy gabinety, do których wysłała cv, proponowały groszowe stawki, za które w polskiej stolicy nie byłaby w stanie utrzymać siebie i dzieci. Przeglądałam portale z ofertami, zaproponowali mi jako masażystce pracę po 12 godzin na dobę, dzień po dniu 15 dni w miesiącu. I za to miałam dostać 2 tysiące złotych. Zapytałam, czy robiliście kiedyś masaż, wiecie o co tutaj chodzi? Pomyślałam sobie, jakie 2 tysiące, ale ok - ponegocjujmy. Czy ta stawka będzie zależeć od liczby klientów, ale okazało się, że nie - 2 tysiące i to wszystko. I to mnie sprowokowało - a sprowokować mnie łatwo - żeby stworzyć konkurencję i zaczęłam szukać gabinetu - tłumaczy.
Zaczęło się jednak od wizyty w aptece, w której przypadkiem Katia zauważyła olejek do masażu. Kupiła go i zaczęła od podstaw. Ogłosiła w mediach społecznościowych, że może przyjechać do domu i zrobić masaż, nie znając zbyt wielu słów w języku polskim. Nie tylko bariera językowa okazała się przeszkodą. Wśród potencjalnych klientów znaleźli się i tacy, którzy jej ogłoszenie interpretowali dwuznacznie, składając czasem nawet wulgarne propozycje. Ignorując je, Katia robiła swoje. Po niespełna miesiącu uzbierała na wynajem gabinetu. Studio Make Your Body na warszawskim Wilanowie staje się coraz bardziej rozpoznawalne.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Katia odpowiada przecząco, kiedy pytam, czy wróci do Ukrainy. Nie widzi dla siebie roli w odbudowie ojczyzny. Przekonuje, że nie jest odosobniona w tym punkcie widzenia i że tak będzie, dopóki administracja jej kraju nie upora się z wewnętrznymi problemami. Przed wojną i w czasie wojny, i teraz największy problem to korupcja. Jeśli ona nie zniknie to znowu będziemy pokonywać tę samą drogę. To zależy od globalnej władzy, polityki... - prognozuje Katia. Jak sama mówi - zdaje sobie sprawę z tego, że to może i egoistyczne podejście, ale narzucone przez życie. Patrzę w przyszłość i skupiam się na swoim dalszym życiu. Nawet jeśli nie Polska, to nie planuję wracać do Ukrainy. Jeśli chodzi o moje dzieci, to zostawię to ich decyzji. Moja mama chce wrócić, ale czy będą chciały dzieci? Nie mam w sobie takiego patriotycznego zrywu za ojczyznę. Może to i egoistyczne, ale życie zmusiło mnie, żebym przetrwała ja i moje dzieci. Na tym jestem skupiona, czy to dobre? Nie osądzam innych i też nie oczekuję oceny. Sama nie zamierzam wracać - podsumowuje.
Olena Marova z dumą zaznacza, że pochodzi z pięknego, położonego nad Dnieprem Chersonia. Nigdy nie zakładała, że będzie musiała z niego wyjeżdżać. Jej mąż - zawodowy kierowca, dwa tygodnie przed rosyjską inwazją na Ukrainę wyjechał do Polski, bo znalazł lepiej płatną pracę. Obydwoje zakładali, że ich dom zawsze jednak będzie na Ukrainie. Świt 24 lutego 2022 Olena wspomina jako abstrakcję, w którą nie dowierzała.
Byłam wtedy w domu, jak zwykle, z dziećmi. Położyliśmy się w środę spać, bo rano dzieci szły do szkoły. Budzik ustawiłam na 6 rano. Zawsze wyłączam dźwięk, żeby spokojnie spać. Pamiętam, że obudziłam się o 5:23, bo spojrzałam na zegarek, a obudziły mnie dźwięki wybuchów. Pomyślałam wtedy - jakie wybuchy? Może fajerwerki? O 6:00 spojrzałam na telefon i miałam już ponad 30 nieodebranych połączeń. W smsie koleżanka napisała mi - zaczęła się wojna- mówi 33 latka.
Choć w pierwszej chwili Olena spanikowała, wiedziała, że musi działać, by zapewnić bezpieczeństwo dzieciom. W domu miała przygotowany plecak ewakuacyjny, bo już dużo wcześniej uprzedzali w telewizji, że warto go mieć. W środku - dokumenty i najpotrzebniejsze rzeczy. Problemem okazał się jednak brak gotówki. Kiedy ruszyła do miasta, by wypłacić ją z bankomatu, w większości miejsc, które mijała już tworzyły się spore kolejki. Znalazła jeden, mało znany dla mieszkańców i postanowiła wypłacić ile mogła. Przeczuwała, że trzeba się ewakuować, choć pierwszych kilka dni wojny była zmuszona spędzić jeszcze w domu, z pozasłanianymi oknami, słysząc dobiegające huki walk na moście Antonowskim.
Od pierwszego dnia szukałam możliwości wyjazdu z tego miasta. Nie chciałam tam zostawać. Mój mąż był tu. Wyjechałam ostatecznie autobusem przez Krym. Pojechaliśmy z dziećmi przez Rosję. Najpierw do Sewastopola autobusem, potem z Krymu pociągiem do Sankt Petersburga i dalej autobusem do Tallina i kolejnym autobusem do Polski. W Warszawie odebrał nas mąż. Ta podróż trwała sześć dni - wspomina Olena.
Kiedy rozmawiamy, zaznacza, że ona i jej bliscy nie byli w ogóle psychicznie przygotowani do emigracji. Nie rozważali jej nawet we wcześniejszych rozmowach. To zupełnie inaczej niż nasi rodacy, którzy wyjechali tu dużo wcześniej, z nastawieniem, że będą mieszkać i pracować w Polsce - słyszę.
Pierwsze "schody", na jakie natrafiła rodzina z Chersonia to problem z wynajęciem mieszkania. Awaryjnie do dyspozycji pozostawało miejsce noclegowe w firmie, w której pracował mąż Oleny. Ale to nie warunki dla czterech osób, w tym dwójki małych dzieci. Przez tydzień ratowali się więc wynajmem na doby za pośrednictwem portali internetowych, głównie w Poznaniu, przyjeżdżając do Śremu każdego dnia, ze względu na pracę męża. W tym mieście szukali też szkoły dla córki i pracy dla Oleny.
W jednej ze szkół okazało się, że nie ma już miejsca. Pani dyrektor była naprawdę bardzo miła, ale wytłumaczyła, że nie może już przyjąć córki. Wtedy trafiłam do tej szkoły. Myślałam wtedy, że to zwykła placówka, ale już teraz wiem, że jest inaczej - mówi z uśmiechem Olena, wspominając pierwszą wizytę w Szkole Podstawowej im. Kawalerów Orderu Uśmiechu w Śremie. To tu moja rozmówczyni poznała nauczyciela, Jakuba Tylmana, z którym mimo bariery językowej, zamienili kilka zdań. Słynący z kreatywności i swojego nietuzinkowego podejścia do uczniów i nauki pedagog zaproponował Olenie pracę. Szkoła już wcześniej przyjęła sporą grupę dzieci z Ukrainy. Brakowało jednak osoby, która mogłaby im pomóc adaptować się w polskich warunkach i systemie edukacji. Choć na początku powątpiewała w swoje możliwości - Olena przyjęła tę propozycję. Dziś jest asystentką nauczyciela w śremskiej placówce.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Według Oleny, największym wyzwaniem dla Ukrainy po zakończeniu wojny, będą ślady w psychice, które odcisnęła inwazja Rosji. Od traum na froncie, przez rozłąkę, po dylematy dotyczące powrotu do ojczyzny. Będziemy potrzebować pomocy psychologów, dla dzieci, dla dorosłych - dla wszystkich. Odbudować? Oczywiście, to jasne, ale trzeba też odbudować psychikę - podsumowuje.
Angelina to instruktorka tańca z ukraińskiego Charkowa. Na co dzień mieszkała i pracowała w tym drugim co do wielkości mieście w kraju naszych wschodnich sąsiadów, ale z występami i warsztatami odwiedzała estrady w całym kraju. Wielokrotnie współpracowała też z największymi gwiazdami ukraińskiej muzyki. Doskonale czuje się przed kamerą i w studyjnym świetle. Doświadczenie, które zbierała w tej materii i karierę w ojczyźnie, przerwała jednak rosyjska agresja.
Przed tą nocą graliśmy spektakl. Tańczyliśmy na dużej scenie znanego teatru opery i baletu w Charkowie. To był spektakl na 500 widzów, potem poszliśmy odpoczywać do domów. Przebudziłam się około 4 nad ranem, a za 15 minut rozbudził nas kot bawiący się papierem od kwiatów. Obudziłam się więc na dobre i przez tę panikę, którą siały media przez te tygodnie - poczułam dziwny niepokój. Coś jak by krok przed czymś, co ma się wydarzyć. Leżałam, nie mogłam zasnąć. Mieszkałam z przyjaciółką, która spała. 15 minut później usłyszałam pierwszy wybuch - wspomina dziś tancerka. Ze swoją grupą, już tu w Polsce, po wyjeździe występowała m.in. w programie "Mam Talent". Dzięki swoim kontaktom i sukcesom w Ukrainie, dość szybko udało jej się odbudować zawodowe portfolio. Zanim jednak sytuacja stała się choć odrobinę stabilna, była gigantyczna niepewność i strach. Razem ze znajomymi ze szkoły tańca, w której pracowała - spędziła kilka dni w piwnicy budynku, w którym mieściła się ich sala prób.
W pierwszym dniu, kiedy rosyjski sprzęt wojskowy wjechał do Charkowa, siedzieliśmy wtedy w naszym schronie i widzieliśmy w Internecie zdjęcia, że ten sprzęt przejeżdża dokładnie koło nas. To bardzo trudny moment. Ulica Sumska - główna ulica miasta - a w sąsiednim budynku chowamy się my. Pamiętam dźwięk przejeżdżających czołgów, były bardzo głośne i my. To był ciężki moment - wspomina dziś Angelina. To chyba najgorsze, co może wydarzyć się w życiu. Nie wiesz co będzie dalej, po prostu nie wiesz. I mimo że wydaje się, ze jesteś w bezpiecznym miejscu to nadal tego nie wiesz- dodaje.
W piwnicy szkoły tańca, zaadaptowanej na prowizoryczny schron Angelina spędziła blisko tydzień. Kiedy pierwszego marca ostrzały miasta przybrały na sile, a Rosjanie atakowali Charków także z powietrza, sytuacja stawała się coraz gorsza. Po eksplozji, która nastąpiła bardzo blisko budynku, moja rozmówczyni była pewna, że to już koniec. Ściany się zatrzęsły i wydawało się, że wszystko zaraz runie. Ten moment przesądził o konieczności ewakuacji.
Wyjeżdżałam bez żadnych rzeczy, bez pieniędzy. Miałam może ze sobą 300, 400 hrywien i po prostu jechałam, ale nie wiedziałam dokąd. Wiedziałam tylko, że za granicą w Polsce można otrzymać pomoc i tam jest też mama mojej przyjaciółki, do której chcieliśmy na samym początku pojechać. Przyjechałam na dworzec, było tam mnóstwo ludzi. Wielu z nich czekało na pociągi dobę lub dwie. Kiedy przyjechałam, tak się złożyło, że praktycznie od razu przyjechał skład. Poszłam na peron, choć niczego nie zapowiadali - ale miałam jakieś przeczucie. Konduktorka krzyknęła: "Tu jest wolny wagon - wchodźcie!". Kiedy weszłam do środka to mieliśmy tyle miejsca, że mogliśmy nawet leżeć, a potem na każdej stacji ludzi przybywało. Ludzie stali na korytarzach, spali jeden na drugim. W przedziałach było po 8 osób, choć normalnie mieszczą się 4. Warunki były ciężkie. Pamiętam postój w Kijowie, to było w środku nocy. Pociąg wjechał na peron i był całkowicie wypełniony ludźmi. Ludzie z Kijowa też chcieli wyjechać i uderzali w okna wagonów, ale nie było nawet jak ich wpuścić, bo nie było miejsca - wspomina Angelina Zabelina.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Angelina nie potrafi jasno wskazać, kiedy w swojej podróży do Polski poczuła się naprawdę bezpiecznie. Pociągiem z Charkowa dojechała do Lwowa, tam z dworca odebrali ją znajomi, którzy pomogli jej dotrzeć do granicy z Polską. Tuż za przejściem granicznym do Angeliny i jej koleżanki podeszła dziewczyna, przedstawiająca się jako wolontariuszka i oferująca pomoc. Dziewczyny podeszły do jej propozycji nieufnie. Okazało się, że młoda kobieta, którą spotkały, to przedstawicielka amerykańskiej organizacji, która przyjechała na granicę, by wesprzeć uciekających przed wojenną zawieruchą. Opieka, którą zaoferowała, była na wagę złota. Obie przyjaciółki trafiły do Krakowa, gdzie po kilku dniach w bezpiecznych warunkach i przespanych w normalnych warunkach nocach - mogły zaplanować dalszą podróż.
Wsadzili nas do pociągu - ja pojechałam do swoich znajomych do Zielonej Góry. Pierwszych kilka dni spędziłam tam, a potem zaczęłyśmy myśleć z przyjaciółką dokąd jechać. Nie czułyśmy się tam komfortowo, bo znajomi mieszkają w małym mieszkaniu z rodzicami, więc wiedziałyśmy, że coś musimy zrobić. Widziałyśmy w Internecie, że ludzie jadą do różnych krajów i mogą tam otrzymać pomoc. Nam od razu przyszła na myśl Warszawa. Wiedziałam, że jest tam jedna szkoła tańca do której zawsze chciałam pójść potańczyć na warsztaty. Postanowiłyśmy, że pojedziemy na kilka dni do Warszawy - wspomina choregorafka.
Dzięki rozpoznawalności w Ukrainie i dotychczasowym sukcesom oraz kontaktom, pierwsze propozycje współpracy posypały się szybko. Jest w Polsce duża szkoła tańca, przy której działa teatr. Zaproponowano mi taki projekt razem z ukraińskimi tancerkami i choreografkami, który miał dotyczyć wojny. Chodziło o godzinny spektakl o wojnie. Zaproponowali nam cenę, gażę. Przygotowywaliśmy ten spektakl 3 miesiące. To było bardzo ważnym momentem w decyzji o tym, żeby tu zostać - tłumaczy Angelina.
Kiedy rozmawiamy w lipcu, w Warszawie, młoda choregorafka jest już rozchwytywaną instruktorką. Prowadzi warsztaty dla dzieci, młodzieży i dorosłych. W ostatnim czasie przygotowywała też tancerki do kręconego nad Wisłą teledysku najbardziej znanej ukraińskiej raperki Alyony Alyony. Często wyjeżdża też do Kijowa, łącząc pracę na dwa kraje. Chce, by tak wyglądała jej przyszłość i była jednocześnie "cegiełką" w odbudowie ojczyzny.
Swoją przyszłość widzę w dwóch krajach, w Ukrainie i w Polsce. Tu w Warszawie nabieram doświadczenia, którym mogę dzielić się w Ukrainie. To wiedza przekazana przez polskich instruktorów, doświadczenie z planów filmowych. Zawozimy to tam, do domu i kształcimy w tym kierunku dzieci i następne pokolenia. Myślę, że małymi krokami będę rozwijać tę działalność i poszerzać jej skalę. Nie chciałabym się ograniczać tylko do jednego kraju, ale być wszędzie. To jest moim zdaniem najpiękniejsze. Dążymy przecież do wolności człowieka, a to jest jej istota- słyszę na pożegnanie od artystki.
Ksenia Musiychuk z wykształcenia jest ekonomistką. Tabele w excelu porzuciła jednak już dawno na rzecz swojej pasji, którą rozwijała od dzieciństwa - fotografii. W Kijowie prowadziła własną szkołę fotografii, robiła też zdjęcia największym sławom tamtejszej estrady. Wojna nie była dla niej wielkim zaskoczeniem. Wierzyła temu, przed czym ostrzegały media. Jak większość jej rodaków - nie była jednak na nią przygotowana i nie spodziewała, że zapowiedzi Putina przeobrażą się w natarcie na tak dużą skalę. Pierwszy momenty inwazji zastały ją w mieszkaniu.
Byłam wtedy w domu na Sofijskiej Borszczahiwce (red. zachodni Kijów), a moi rodzice na Pozniakach. To odległe miejsca od siebie. Zadzwoniła do mnie mama o 5 rano, podniosłam słuchawkę i nie rozumiałam czemu tak wcześnie dzwoni. Usłyszałam jedne chyba z najstraszniejszych słów: wstawaj Ksenia, zaczęła się wojna. To była zima, okna miałam zasłonięte, niczego nie słyszałam. Na Pozniakach, czyli od tej strony, gdzie Rosjanie szybciej się przedostali, było słychać wybuchy i to, że się zbliżają - wspomina Ksenia.
Kiedy Ksenia z mamą ustaliły, że rodzice wsiądą w auto i przyjadą do córki - na takie działania było już za późno. Ulice ukraińskiej stolicy, a zwłaszcza wylotówki w kierunku zachodnim były już całkowicie zakorkowane. Nie było też jak kupić paliwa, bo gigantyczne kolejki do stacji spowodowały, że w wielu miejscach zabrakło benzyny i ropy. Rodzina wyjechała z Kijowa po dwóch dniach, kiedy korki się rozładowały - ruszyli najpopularniejszą trasą w kierunku Lwowa. W ogóle w tę podróż zdecydowaliśmy się wyruszyć w nocy. Jechaliśmy tak zwaną Trasą Żytomierską (red. główna trasa prowadząca z Kijowa na zachód Ukrainy). Droga była praktycznie pusta. Po trasie jechały czołgi z literami Z i V. Wtedy nikt nie wiedział o co chodzi, może były to skróty od Vołodymir Zelenski. Przejechaliśmy koło tej kolejki czołgów, a następnego dnia przeczytaliśmy wiadomości, że te same czołgi strzelały do samochodów jakie jechały po tej właśnie drodze - wspomina z przerażeniem Ksenia. Ostatecznie rodzina pojechała w kierunku granicy z Rumunią, gdzie w oczekiwaniu na jej przekroczenie, spędziła łącznie prawie trzy doby.
Kiedy wraz z bliskimi dotarła do granicy, ze względów organizacyjnych rodzice mieli przesiąść się do innego auta. Kiedy stali w kolejce do przejścia granicznego, w kilkusetosobowym tłumie zniknęli z oczu Kseni. Moja rozmówczyni wspomina to jako jeden z najtrudniejszych momentów tej podróży.
Rodzice poszli do kolejki, nie wiem, ilu było tam ludzi: 500 może więcej, byli też obcokrajowcy z przerażonym wzrokiem. W pewnym momencie podjęłam decyzję, że nigdzie nie jedziemy. Wybiegłam z samochodu i pobiegłam szukać rodziców. Rozglądałam się za czerwoną czapką, bo taka miał ojciec. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale znalazłam ich w tym tłumie i przyprowadziłam z powrotem. Powiedziałam, że nie będziemy się rozłączać i wracamy razem, dopiero wtedy zdecydujemy, co robimy dalej. - mówi ze wzruszeniem Ksenia.
Spojrzałam w oczy mamy i taty, a oni patrzyli na mnie wzrokiem małych dzieci. Może trudno będzie to zrozumieć, ale mama i tata to ludzie, którzy o Tobie wszystko wiedzą, których decyzje w 90 procentach są zawsze pewne. To ludzie, którym powierzasz swoje życie i nagle rozumiesz, że oni stali się ludźmi, którzy boją się i stracili swoją siłę. Teraz wszystko zależy od ciebie- wspomina.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Dzięki Bogu miałam ze sobą aparat!
Wśród niewielu rzeczy, które Ksenia zabrała w podróż (zakładała, że za 2-3 dni po przeczekaniu najgorszego wróci do domu) był jej główny atrybut - aparat fotograficzny. Nie miała jednak teczki z pracami, czy rozbudowanego portfolio w tradycyjnej formie. Uratował ją Instagram i strona w Internecie. W dowolnym miejscu na świecie, nawet nie znając języka, możesz komuś pokazać swoje prace na Instagramie i można sobie dorobić nawet na chleb z wodą. Od początku było dla mnie jasne, że chcę zostać w Polsce i nie jechać ani do Niemiec ani do innego kraju. Zwróciłam się do straży granicznej i poprosiłam o status uchodźcy. Przez pierwsze 7 miesięcy mieszkałam w centrum dla uchodźców. Jestem wdzięczna pogranicznikom, bo wiem, że jest kilka takich centrów, a ja trafiłam do niemal kurortu. W sosnowym lesie, w głuszy, a wtedy byłam w poważnej depresji. Wszystkiego mi się odechciało przez 2,3 miesiące - wspomina trudne chwile Ksenia, która po pobycie w ośrodku dla uchodźców trafiła do Warszawy. W stolicy zaczęła dostawać pierwsze zlecenia.
W Kijowie byłam znanym fotografem, robiłam zdjęcia kobietom. Do teraz jest mi trudno, bo kiedy coś masz, a ja miałam swoją szkołę fotografii, byłam rozpoznawalna, a trafiłam do innego kraju i to wszystko muszę robić od zera. Muszę udowadniać, że mam doświadczenie, że jestem dobra. Na szczęście mam doświadczenie, które pozwala mi pracować - słyszę od mojej rozmówczyni.
Ksenia przyznaje, że bardzo tęskni za ojczyzną, że brakuje jej kontaktów z rodakami, ale zaznacza przy tym, że już teraz boryka się z wewnętrznym dylematem. Serce rwie się do Kijowa, ale umysł podpowiada, że rozsądniej będzie zostać w Polsce. P
odobnie jak miliony Ukraińców czekam na koniec wojny, ale nie mogę powiedzieć, czy będę tam chciała wracać. Jestem w kontakcie z fotografami w Ukrainie, którzy mówią mi, że to nie to samo, nie ma zamówień. Są braki prądu, ludzie myślą o tym co zjeść, jak się ogrzać a nie o zdjęciach- puentuje nasze spotkanie warszawska obecnie fotografka.
W nieco innej sytuacji była Jana Dowhań, dziennikarka z Charkowa, która do Polski wyjechała na kilka miesięcy przed rosyjską inwazją. Już wtedy miała obawy, że toczący się od ośmiu lat konflikt na wschodzie Ukrainy - przeniesie się na cały kraj. Rozstała się z mediami i postanowiła przyjąć ofertę pracy kierowaną z Polski, dokładnie z Poznania. Kiedy armia Putina zaatakowała jej kraj, zaangażowała się w działania pomocowe dla swoich rodaków, ale też we wsparcie kliniki dziecięcej w rodzinnym mieście, w której jako chirurg pracuje jej ojciec.
Nie wiedziałam, jak to będzie, nie wiedziałam, czy moja siedmioletnia córka się tu odnajdzie, ale postanowiłam spróbować. Wzięłam jedną małą walizkę i przyjechałyśmy - tłumaczy była dziennikarka, obecnie pracownica fundacji na rzecz wsparcia Ukraińców.
Córka była zachwycona Poznaniem. Mówiła, że czuje się jak w bajce. Też uważam, że to piękne miasto, bardzo otwarte na obcokrajowców. To, czym zajmowałam się w Charkowie, pomogło mi bardzo w działaniu tu na miejscu. Nie wiem, może Bóg mnie do tego prowadził, bo tu w Polsce była to praca w stowarzyszeniu Warto Razem. Kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, mieliśmy już gotowy cały sztab pomocowy, pomagaliśmy uchodźcom - tłumaczy.
O wojnie dowiedziała się od znajomego, który zadzwonił o świcie, informując, że w jej kraju jest wojna. Jana próbowała dodzwonić się do mamy, ale wszystkie próby okazały się bezskuteczne. Mimo gigantycznego niepokoju, postanowiła działać. Skoordynowała działanie w taki sposób, że w południe, pierwszego dnia pełnoskalowej wojny, sztab był już gotowy na przyjęcie pierwszych uchodźców.
Kiedy już do nas przyjechali, byli kompletnie zagubieni. Jako dziennikarka zrozumiałam, że im wszystkim brakuje informacji. W Poznaniu była bardzo utalentowana aktorka Rima Tituszkiewicz, która zdecydowała się przygotowywać i przedstawiać codzienne informacje dla Ukraińców - wspomina Jana Dowhań. Wiadomości prezentowano w internetowym kanale Cybina TV, założonym przez poznańskiego społecznika Krzysztofa Bartosiaka. Jana do dziś pracuje na rzecz walki z dezinformacją, prowadząc portal dla swoich rodaków, we współpracy z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza. W planach ma napisanie książki o kobietach, które wyemigrowały z Ukrainy.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Jana nie zamierza wracać do Ukrainy, choćby ze względu na to, że w Polsce wyszła za mąż i założyła nową rodzinę - zamierza działać na rzecz swojej ojczyzny. Po pierwsze kontynuując wsparcie szpitala w Charkowie, który wciąż boryka się z brakami sprzętowymi, po drugie - zachęcając swoich rodaków do powrotu do ojczyzny.
Chciałabym, żeby w większości wrócili do Ukrainy. Mając tutaj doświadczenie, rozumiejąc jak można żyć lepiej, zgodnie z prawem, bez łapówek, korupcji itd. Polska nam pokazuje, że tak można żyć. Bardzo bym chciała, żeby to doświadczenie, które tu wszyscy otrzymaliśmy, wykształcenie - przełożyło się potem na Ukrainę. Wiemy, że będzie wielki deficyt kadr, potrzebujemy ludzi. To jest jednak też rola rządu. Rząd musi pomyśleć co może zrobić, żeby przyciągnąć kobiety i dzieci z powrotem do Ukrainy- wyjaśnia moja rozmówczyni.
Można pomyśleć, że chęć wydawania książek i czasopism w czasie trwającej wojny to misja samobójcza. No bo kto, kiedy jogo ojczyzna walczy o niepodległość będzie sięgał po spisaną na papierze wiedzę? Nic bardziej mylnego. Życie pokazuje, że zapotrzebowanie np. na publikacje historyczne w kraju ogarniętym wojną jest ogromne. Doskonale wie o tym Natalia Egorovec, która po pobycie w Polsce, zdecydowała się na powrót do Ukrainy. W Kijowie, w którym przez ponad dwie dekady pracowała jako dziennikarka, założyła niewielkie rodzinne wydawnictwo. Na rozmowę umawiamy się w warszawskiej klubo-kawiarni Wrzenie Świata. Wśród otaczających nas z każdej strony książek, moja rozmówczyni czuje się jak ryba w wodzie.
Ktoś w ogóle kupuje teraz w Ukrainie książki? - dopytuję zaczepnie.
Krótko przed wojną otworzyliśmy sklep internetowy i byliśmy przekonani, że to wszystko trzeba będzie zamknąć, bo komu w takiej sytuacji potrzebne książki? Nie uwierzysz - od samego początku ludzie od razu zaczęli kupować książki, żeby przestudiować historię. Mamy liczne pozycje o okupacji Donbasu przez Rosję, o tym jak przejęli Krym, o historii Donbasu, o historii 20 wieku czyli o procesach, jakie przełożyły się na obecną sytuację. Teraz w Ukrainie mamy do czynienia ze swego rodzaju odrodzeniem kulturowym. Ta straszna sytuacja wzbudziła w Ukraińcach silne poczucie tożsamości narodowej. Miło jest to obserwować. Odradza się ukraiński teatr, kino, literatura, powstało wiele nowych wydawnictw, księgarń. Jest popyt, ludzie czytają - słyszę w zupełnie poważnej odpowiedzi.
Zanim Natalia Egorovec zdecydowała się na powrót do Ukrainy, schroniła się w Warszawie u syna, który wynajmował niewielkie mieszkanie na Mokotowie, razem z kolegą z Indii. Kiedy jej znajomi i przyjaciele, którzy również uciekali przed wojną, wiedzieli, że Natalia jest w Polsce, prosili o pomocną dłoń. Jej syn, który dopiero co zdał egzamin na prawo jazdy - wypożyczał auto i jeździł na granicę, przywożąc swoich rodaków do Warszawy. Dla wielu z nich, wynajmowana przez niego kawalerka była pierwszym schronieniem w Polsce.
Natalia początkowo pracowała w telewizji uruchomionej w Polsce przez Ukraińców dla Ukraińców. Kiedy kontrakt się zakończył, zaczęła się praca w fundacji działającej na rzecz uchodźców. Bez dodatkowego finansowania, po wyczerpaniu dotychczasowych dotacji, organizacja nie mogła jej dłużej zatrudniać. Wtedy przyszła decyzja o powrocie do ojczyzny.
Warszawa stała się dla mnie drugim domem, tu było można powiedzieć swojsko. Dużo podróżowałam przez te dwa lata, m.in. w związku z pracą, ale świadomie wybrałam Warszawę, bo bardzo przypomina Kijów. W Warszawie czułam się jak w domu, będąc daleko od domu. Czułam się dobrze z ludźmi wokół. Myślę, że dlatego, że mentalność Polaków i Ukraińców jest bardzo podobna - wspomina Natalia. Przyszedł jednak taki moment, kiedy mój syn wynajął inne mieszkanie, a w jego życiu pojawiła się dziewczyna - mama musiała wracać do domu. Nie miałam nic, co by mnie tu w Warszawie zatrzymywało. W Kijowie sytuacja jest w miarę znośna. Momentami jest oczywiście bardzo niespokojnie, ale to wciąż nie Charków i nie wschód Ukrainy. Da się tam jako-tako żyć. Prowadzę tam swój biznes, mam pracę, mam gdzie mieszkać, mam tam rodziców, przyjaciół. Wszyscy, którzy wyjechali, już wrócili - dodaje.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Kiedy rozmawiamy o obecnej sytuacji w Kijowie, Natalia przyznaje, że owszem - bywa niespokojnie i niebezpiecznie. Wspomina wtedy niedawny ostrzał szpitala dziecięcego Ohmadyt w ukraińskiej stolicy. Tłumaczy jednak, że to jej dom i tam jest jej miejsce. Kiedy mówi o przyszłości Ukrainy - widać w jej oczach radość i wiarę w to, że stabilizacja sytuacji jest możliwa.
Widzę to jako Ukrainka, że od 2014 roku nastąpił duży postęp, że wszystko zmierza ku lepszemu. Owszem, są jeszcze problemy z korupcją i z całą masą postradzieckich zaszłości, ale wiele zmienia się na lepsze. To widać jak na dłoni np. w małych biznesach, w małych organizacjach, w których łatwiej działać, choćby ze względu na niewielki zespół. Dobrze, że tak się dzieje. Ludzie, którzy wyemigrowali dość dawno - nie znają takiej Ukrainy. Dziwią się, że chcemy tam wracać, ale nie znają kraju, z jakiego zmuszeni byliśmy uciekać. To nasz dom, remontujemy go i chcemy robić wszystko, żeby był coraz lepszy- słyszę od byłej dziennikarki, obecnie wydawczyni.
Jeśli uda się nam przetrwać, bo to jest teraz najważniejsze, to myślę, że poradzimy sobie jako społeczeństwo. To już się zaczęło. Nowe pokolenia ludzi nie są takie jak wcześniej i nie chcą wracać do tego, co było - mówi, wierząc w siłę nowego, wykształconego i doświadczonego w Polsce i Europie Zachodniej pokolenia. Wciąż aktualne pozostaje jednak pytanie o to, czy to pokolenie będzie chciało wracać i odbudowywać swoją ojczyznę.
Bohaterki reportażu: Kateryna Matkowska, Ksenia Musyichuk, Natalia Egorovec, Angelina Zabelina, Olena Marova, Jana Dowhań
Zdjęcia: Paweł Łysakiewicz, Miłosz Kosicki
Montaż video: Adam Witkowski
Reportaż powstał w ramach grantu im. Dmytra Rybakowa, przyznanego w ramach projektu "Odbudowa przyszłości - reportaże o ukraińskich uchodźczyniach powracających do domów i odbudowie Ukrainy"