"Są niby-wybory, jest niby-kampania. Sytuacja jest absurdalna" – stwierdził w wywiadzie dla "Dziennika Gazety Prawnej" Robert Biedroń. "Mam wrażenie, że uczestniczę w nagraniu nowego Monty Pythona" – dodał kandydat Lewicy na prezydenta.
Robert Biedroń przyznał, że trzy czwarte elektoratu na lewicy wciąż jest zdemobilizowane i nie wie, czy pójdzie na wybory. I to nasze największe wyzwanie - doprowadzić do tego, by ci wyborcy zagłosowali. Musimy się w tych wyborach policzyć, pokazać, ile jest ludzi marzących o innej Polsce niż tej, o której mówią konserwatywni kandydaci. Czyli - poza mną - wszyscy - powiedział.
Niestety w pewnym momencie nestorzy lewicy utrzymywali, że wybory 10 maja nie powinny się odbyć, co zdemobilizowało naszych wyborców - zauważył Biedroń. Dziś na szczęście Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller czy Marek Belka mówią jednoznacznie, że trzeba głosować i wybrać Roberta Biedronia. Teraz trzeba ciężko pracować, by ludzi zmobilizować. Dlatego ruszyłem w Polskę - tłumaczył.
Biedroń oświadczył, że udowodni, iż w polskiej polityce jest miejsce dla lewicy. Nie było nas kilka lat w Sejmie, ale lewicowe wartości przetrwały i wróciły - mówił.
Kandydat Lewicy na prezydenta przyznał, że nie chce się porównywać z reprezentującym Koalicję Obywatelską Rafałem Trzaskowskim.
Jednak są pewne kwestie, których liberałowie nigdy nie załatwią - ocenił Biedroń. Likwidacja umów śmieciowych, tanie budownictwo mieszkaniowe, reprywatyzacja - to zadania tylko dla lewicy. Neoliberałowie nigdy przecież nie wierzyli w programy wyrównujące szanse. Nie wspominam już nawet o sprawach światopoglądowych, o kwestii godnej płacy czy dostępu do czystego środowiska - wyliczał.