Wszystkie sondaże prorokują zmianę układu władzy. Różnica między PiS-em a PO waha się od 10 do kilkunastu procent, a to może oznaczać, wynik zbliżony do tego sprzed czterech lat. Tyle, że ówczesne niemal 40 proc. Platformy teraz dostanie PiS, a 29 proc. PiS-u - Platforma. To proroctwa na podstawie sondaży, acz te - jak wiadomo - potrafią się bardzo mylić, więc wszystkie bardziej precyzyjne przewidywania, zwłaszcza te, dotyczące procentowych wyników i rezultatów mniejszych partii, są dziś bardzo ryzykowne.
To, jaki będzie wynik sondażowych maluchów i średniaków może okazać się dla kształtu przyszłego krajobrazu kluczowe, ale może też nie mieć większego znaczenia. Wiadomo, że każdy, kto zbierze parę procent głosów, a nie przekroczy progu, teoretycznie da większą przewagę w mandatach ugrupowaniu zwycięskiemu. Ale też, gdyby te stracone głosy były np. głosami oddanymi na Kukiza, to mogłoby się okazać, że zwycięstwo PiS, które nie dałoby mu zarazem większości mandatów, jest zwycięstwem Pyrrusowym. Duże partie, do ostatniej chwili, będą przekonywały, że głos oddany na kogokolwiek, poza nimi, może okazać się głosem straconym. Sam jestem ciekaw, czy znów okaże się to skuteczne, bo jeszcze niedawno sądziłem, że te wybory będą przełomem i że PO-PiS-owa większość mocno w nich stopnieje. Dziś już tej pewności nie mam.
Dekadencja PO, na przestrzeni ostatniego roku, jest ciekawym fenomenem politologicznym. Jeszcze nie tak dawno wydawało się, że Platforma może - dość nieśmiało, ale jednak - marzyć o trzeciej kadencji rządów. A w ostatnich miesiącach musiała raczej walczyć o życie i o to, by nie podzielić losu SLD, albo, co gorsza - AWS. W tym procesie dekadencji można znaleźć kilka kluczowych momentów, punktów zwrotnych, które były praprzyczyną, zwiastunem albo pierwszym efektem zmiany społecznych nastrojów. Mam poczucie, że "początkiem końca" był wybuch afery taśmowej. Donald Tusk nie miał serca do spektakularnego rozliczenia osób w nią zamieszanych, bo zdaje się, że bardziej zajmowały go starania o posadę brukselską niż utrzymanie popularności własnej partii w Polsce. A to srodze mściło się w późniejszych miesiącach. Zamiana Tuska na Kopacz, też nie była - jak się wydaje - zbawcza dla PO. Pochłonięta budowaniem własnej pozycji, uspokajaniem frakcji, gaszeniem rządowych pożarów i przekonaniem o pewnym zwycięstwie Bronisława Komorowskiego, Kopacz, a wraz z nią PO przespała i zlekceważyła przygotowania do wyborów prezydenckich. A ich rezultat był najważniejszym punktem zwrotnym w rywalizacji PO z PiS-em. Bo od czasu wygranej Andrzeja Dudy, spadek PO, był stały i trwały. I gorączkowe wysiłki Ewy Kopacz trochę - jak się wydaje - go powstrzymały, ale nie zdołały zmienić trendu.
Ciekawym, bardzo ciekawym fenomenem ostatniego roku jest też ostry zwrot czegoś, co nazwałbym "wektorem obciachu". Do niedawna, ten "obciach" był przypisany PiS-owi i to memy z prezesem, jego kotem, jego brakiem prawa jazdy i konta w banku królowały w internecie. Jeśli śmiano się z PO - to z piłkarskich zdolności, albo lenistwa Tuska, ale nawet w tym - miałem wrażenie - więcej było ironii niż hejtu czy szyderstwa. Czas kampanii prezydenckiej zmienił ten obraz. Zorganizowana mniej czy bardziej (bo jakoś na pewno tak) akcja sieciowego trollingu Komorowskiego i Platformy odniosła fantastyczny rezultat. I dziś to PO i Kopacz są głównymi i niesławnymi bohaterami sieciowych ataków i drwin.
Kampania trwać będzie dziś niemal do 24. Liderzy od świtu dwoją się i troją. Piekarnie, remizy, śniadania, wystąpienia, spotkania... Jest tego tyle, że telewizyjni wydawcy mają nie lada zgryz - które wydarzenie transmitować, a na które machnąć ręką. Jednym z ostatnich akcentów ma być wieczorna konwencja PO i telewizyjne "wystąpienie Prezesa Rady Ministrów". Nie pamiętam, by którykolwiek premier zdecydował się w ostatnim dniu kampanii na taki zabieg. Choć być może to tylko luka w mej pamięci. Ale pachnie mi to za bardzo wykorzystywaniem pozycji publicznej w kampanii wyborczej.