"W przeddzień rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego zastanawiam się, czy po raz pierwszy w życiu od roku 1945, będąc w Warszawie, zdrowy, nie zrezygnować z pójścia pod pomnik Gloria Victis" - mówi "Gazecie Wyborczej" profesor Władysław Bartoszewski. "Czy ja tam jestem na miejscu? Chciałbym, żeby powstanie nie było własnością jednej partii" - podkreśla.
W rozmowie z "Gazetą" Bartoszewski - uczestnik Powstania Warszawskiego i historyk - ubolewa, że sprawa stosunku do tego zrywu stała się kwestią partyjnej rozgrywki. Myślę, że to jest choroba partyjnego widzenia wszystkiego - ocenia. Jak ktoś jest z innej partii, to jest nie przeciwnikiem, ale wrogiem. Wrogami są ludzie, którzy wybierają inaczej, myślą inaczej. Jeżeli są jeszcze posłami czy ministrami - tym gorzej - dodaje. Podkreśla, że powstanie przez pewien czas było fenomenem tylko dla Warszawy, zupełnie w Polsce niedocenianym. W wyniku ślepej, głupiej taktyki komunistów, dla których było zakazane prawie jak Katyń, stało się własnością ogólnonarodową. Chciałbym, żeby nadal nią było, a nie własnością jednej partii - podkreśla Bartoszewski.
Były minister spraw zagranicznych przytacza też jeden epizod z obchodów powstania, który jego zdaniem świadczy o tym, skąd w tych dniach biorą się awantury i kto je inspiruje. Kiedy parę lat temu zaczęły się te awantury podczas sierpniowych obchodów, poprosiłem starą harcerkę, panią 60-letnią, żeby wmieszała się w tłum i zadała paru osobom spośród tych buczących jedno pytanie: ''Strasznie przepraszam, nie wiem, gdzie jest kościół Karola Boromeusza''. Każdy warszawiak w pewnym wieku to wie - tłumaczy. Okazało się, że to przyjezdni. Potem wybiegła z cmentarza i stały tam autobusy z toruńską rejestracją. Nie sądzę, że to prezydent Torunia je wysłał - relacjonuje.
Gazeta Wyborcza