Andrzej Bargiel, który jako pierwszy na świecie zjechał na nartach ze szczytu K2 (8611 m) do podstawy góry, wrócił do Polski. "Początkowo wszystko szło topornie" - przyznał na spotkaniu z dziennikarzami w Warszawie.
Choć z wspinaczką w Himalajach nieodłącznie wiąże się przebywanie w bardzo niskich temperaturach, to ekipa przed dotarciem do Polski zdążyła się już przyzwyczaić do upałów i panująca obecnie w kraju aura ich nie zaskoczyła. W Islamabadzie było jeszcze dużo cieplej - powiedział Bargiel.
Podczas spotkania z dziennikarzami można było zobaczyć narty, na których zjechał, a także kombinezon z lekko przypaloną nogawką.
Chwila nieuwagi i dosłownie zrobiło się gorąco. Między nogami miałem palnik, nad którym topiłem śnieg. Na szczęście szybko udało się ugasić ten mały pożar - zrelacjonował.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Bargiel podkreśla, że cała wyprawa była poprzedzona długimi przygotowaniami, aby zminimalizować ryzyko. Choć cała ekipa była niezwykle profesjonalna, to w takich warunkach i tak bardzo rzadko wszystko idzie gładko. Rok temu na szczyt K2 nie udało mu się dotrzeć, ale tym razem pokonał wszystkie trudności.
Zamieszania było dużo. Tak naprawdę początkowo wszystko szło topornie. Chcieliśmy pojechać na Gaszerbrum II, aby się zaaklimatyzować. To był świetny pomysł, ale spadło tyle śniegu, że jakiekolwiek działanie nie wchodziło w grę i po tygodniu przenieśliśmy się pod K2, gdzie pobyt zacząłem od choroby - przyznał.
Przed samym atakiem szczytowym też były kłopoty. Janusz (Gołąb, współuczestnik wyprawy) w obozie trzecim miał problemy z plecami i wydawało się, że to już koniec. Konsultowaliśmy się z lekarzami, Janusz nie był w stanie sam schodzić. Mój młodszy brat Bartek dronem dostarczył nam jednak leki, które pomogły go podleczyć i ruszyłem w górę - dodał.
Sam zjazd również był bardzo skomplikowany, bo w górnej części odbywał się terenem, który nie był dokładnie znany.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Najwięcej stresu wywołał odcinek między obozem czwartym a trzecim, bo po prostu z powodu chmur zniknęła widoczność. Kiedyś widziałem w tym rejonie lawinę. Ona schodzi z taką siłą, że się kończy trzy tysiące metrów niżej i zasypuje całą dolinę. Nerwowo też było pod dwustumetrowym serakiem - opisał.
Przez radio w pokonaniu stoku pomagano mu z obozu. Bargiela obserwowano dzięki specjalistycznej lunecie. Marek Ogień nawigował mnie. Bardzo precyzyjnie mówił, którędy mam jechać, gdzie się chować pod skałą. Wyobrażam sobie, że było to dla niego bardzo stresujące, bo wykonywałem każde polecenie - powiedział Bargiel.
Rzeczywiście się denerwowałem, aż mnie uspokajali zapewniając, że Andrzej na pewno da sobie radę - dodał Ogień.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Podczas wspinaczki dziewiczym, północnym filarem Latoku I, zginął Siergiej Głazunow. W ścianie pozostał bez sprzętu jego partner Aleksandr Gukow. Bargiel zadeklarował chęć dołączenia do ekipy ratunkowej, co ostatecznie nie było konieczne. Po pięciu dniach do Rosjanina dotarł śmigłowiec.
Mimo, że nasza wyprawa zakończyła się sukcesem i siedzieliśmy już sobie w przyjaznym otoczeniu, to nie dawało mi to spokoju. Znaliśmy tych wspinaczy. Spędziliśmy z nimi kawał czasu podczas realizacji Śnieżnej Pantery. Kiedy uratowano Gukowa niesamowicie się ucieszyłem - powiedział 30-latek.
Bargiel o swoich kolejnych wyzwaniach na razie nie mówi. Stwierdził, że nie chce denerwować mamy.
To taka moja taktyka. Wolę żeby jak najpóźniej się dowiadywała, to zaoszczędzi jej zmartwień. Na razie chcę zabrać mamę na urlop nad morze, to niesamowita osoba - podkreślił narciarz, który ma dziesięcioro rodzeństwa - siedem sióstr i trzech braci.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
(ł)