Kto stanie u boku Przemysława Wiplera, posła, szefa Stowarzyszenia Republikanie? Kto potwierdzi jego wersję wczesnorannych wydarzeń przy Mazowieckiej w Warszawie? Na pewno nie świadek, do którego dotarł nasz reporter. Na razie mamy więc słowa Wiplera z jednej strony, a z drugiej świadka, policjantów i nagrania z monitoringu.
Liczyłam na to, że o 16.15 (na tę godzinę została zapowiedziana konferencja) poseł wyjdzie do dziennikarzy w Sejmie i powie: Tak, upiłem się. Niech kamieniem rzuci ten, kto tego nie zrobił. Nie byłem w pełni świadomy swoich czynów, dlatego poczułem się w obowiązku zainterweniować w sprawie szamotaniny przed klubem. Czekam na nagranie z monitoringu, ale już mogę zadeklarować: biorę na siebie odpowiedzialność za to, co się stało...
Tak było w moim idealnym świecie. A jak było naprawdę???
Nieogolony, z widocznymi śladami otarć na twarzy, łamiącym się głosem, ze łzami w oczach poseł Wipler opowiedział o tym, jak świętował piątą ciążę żony i jak zobowiązał się do abstynencji aż do czasu porodu (w ramach solidarności z żoną, co uważam za czyn szlachetny, naprawdę i bez ironii). To miał być ten ostatni raz.
Gdyby powiedział tylko tyle, to nadal uważam, że byłoby ok. Przecież każdy dorosły ma prawo pić alkohol i pewnie większość z nas to robi. Ale...
Poseł zaczął odpierać atak atakiem. Stwierdził, że policjanci, którzy przyszli około 6 rano do jego żony, powiedzieli, że został pobity i jest w szpitalu. Przy nim samym, już w szpitalu, funkcjonariusze mieli się nawet kilkanaście razy zarzekać, że to nie oni go pobili.
Na konferencji usłyszeliśmy, że na Czerniakowskiej Wipler przeszedł szereg badań - tomograf, prześwietlenie klatki piersiowej, dostał zastrzyki przeciwtężcowe. Krew do badania na obecność alkoholu została pobrana dopiero około 8.30, czyli ponad cztery godziny po awanturze na Mazowieckiej. Badanie pokazało 1,4 promila (jak mówił Wipler: To tyle, ile przy mojej wadze po wypiciu jednej butelki wina).
Samą awanturę poseł wspomina tak: Wyszedłem z klubu i zobaczyłem szamotaninę, nie widziałem, czy tam jest ktoś w mundurze, zareagowałem. Kiedy powiedziałem, że jestem posłem i chciałem sięgnąć ręką do kieszeni po legitymację poselską, zostałem potraktowany gazem, byłem bity i kopany po głowie. Nie wiedziałem, kto mnie bije, a widząc zaparkowany w pobliżu radiowóz, wołałem na pomoc policję... Jak powiedział, nie zamierza zrzec się immunitetu, będzie wnioskował o postawienie zarzutu przekroczenia uprawnień albo pobicia.
Tej wersji wydarzeń przeczą ponoć nagrania z monitoringu, które komenda stołeczna już ma i przekaże prokuratorom (niestety jeszcze ich nie widzieliśmy, a one oczywiście są w tej sprawie kluczowe).
Tej wersji wydarzeń przeczą też zeznania świadka, z którym rozmawiał Roman Osica i którego już przesłuchali policjanci. Według niego, nikt z interweniujących nie wiedział, że to poseł jest tak agresywny, że potrzeba było ekip z czterech radiowozów, żeby go obezwładnić. Bił i kopał policjantów na oślep. Został ostrzeżony przed użyciem gazu, nie pomogło. Pomógł dopiero gaz.
Reasumując, dopiero nagrania z monitoringu pokażą, co wydarzyło się o 4 nad ranem w Warszawie.
Miałam jednak nadzieję, że Wipler, tak jak mówił świadek, nie zasłaniał się immunitetem. Że świadomie podjął decyzję o tym, bo chciał być Przemysławem Wiplerem, a nie reprezentantem narodu. Chciał być mężem, który przeholował. Mężczyzną, który przecenił swoje siły i możliwości. Niestety, to też było w moim idealnym świecie, bo w nim pojęcie odwagi cywilnej jest szalenie istotne...